Nie dalej jak kilka dni temu pisałam post o ciągłym wyścigu po więcej i o tym, że w życiu liczą się przecież nie pieniądze, nie kariera tylko szczęście i radość z życia. Mniej więcej w tym samym czasie padło na mnie i musiałam pójść na zebranie do przedszkola Tygrysiaków, które kolejny już raz owocuje postem na blogu. Tym razem post będzie dotyczył gotowości dzieci do szkoły czyli pytania o to, gdzie umieścisz swoje dziecko w wyścigu szczurów. Na miejsca, gotowi… start!
Jak większość rodziców, nie spodziewałam się usłyszeć na zebraniu niczego przełomowego – w końcu odprowadzam moje dziecko przedszkola żeby się tam pobawiło, trochę zjadło, trochę odpoczęło, ale przede wszystkim żeby miało kontakt z rówieśnikami. Tymczasem okazało się, że moje dzieci są w nim oceniane, a pani przedszkolanka musi wypisywać epistoły na temat ich rozwoju, bo tak sobie życzą nasze oświecone władze. Wymysłem ministra edukacji w podstawie programowej mają mieć angielski w formie piosenek, wierszyków i innych głupot. Hello! To jest przedszkole, a nie uniwersytet dla małolatów!
Pięciolatek w zerówce
Ponieważ w grupie starszaków jest dwoje dzieci, które są objęte rocznym przygotowaniem do prania mózgu w szkolnej ławce, cała grupa starszaków będzie traktowana w inny sposób niż dotychczas z uwagi na inne wymagania wobec jego starszych kolegów.
Po pierwsze angielski ma być wplatany w zajęcia przez pięć godzin dziennie na zasadzie takiej jaką znamy z Ulicy Sezamkowej czy bajki Dora poznaje świat. Przykład? Dziecko idzie do toalety, a pani mówi:
– Flush the toilet, please.
No tak, teraz już wiem skąd ta dwujęzyczność u mojej niespełna dwuletniej córki, która na auto mówi car. Usłyszała kilka razy, uznała, że tak jej będzie łatwiej i wybrała sobie co jej pasowało kompletnie nie rozumiejąc, że to w innym języku… Tym sposobem, dzięki ministerstwu edukacji mam w pełni dwujęzyczne dziecko, które umie powiedzieć 3 słowa: mama, tata i car! Resztę jej zasobu słownictwa można określić jako bliżej niezidentyfikowane neologizmy.
Po drugie zerówkowicze mają wypełniać książeczkę do diagnostyki. Książeczka, całkiem gruba, jest podzielona na dwie części, które dziecko ma opracować odpowiednio do końca listopada i kwietnia. Na zebraniu miałam okazję przyjrzeć się tym zadaniom z bliska i znowu się zdziwiłam. Pierwsza część zawierała jakieś proste zadania na zasadzie połącz pary, dopasuj obrazki itp.
Druga część diagnostyki przedszkolaka zawierała jednak znacznie trudniejsze zadania. Były tam labirynty, szlaczki, wycinanki, a nawet jak zauważyłam przy dokładniejszym wczytaniu się w treść dość skomplikowane polecenia typu: narysuj w wyznaczonym miejscu tyle kropek ile jest słów w zdaniu „Kot stoi na płocie”, albo narysuj tyle kropek ile jest sylab w słowie „bocian”.
Zadania te mają służyć sprawdzeniu czy dziecko jest już gotowe do podjęcia nauki w szkole. Nie dziwi mnie zatem poziom ich trudności. Przeraża mnie jednak to, że w chwili ich wypełniania Mati, który urodził się w marcu, będzie miał skończone 6 lat, a urodzona w listopadzie Gabrysia zaledwie 5. Mój syn za kilka miesięcy skończy 5 lat i wiem, że nie byłby w stanie na dzień dzisiejszy rozwiązać tych zadań, choć należy do bardzo inteligentnych dzieci. A co z dziećmi, które są mniej inteligentne, a na dodatek urodziły się pod koniec roku? Dlaczego one mają mieć od początku pod górkę, w dodatku nie ze swojej winy, tylko dlatego, że są jeszcze za małe żeby rozwiązać tego typu zadania?
Odraczanie obowiązku szkolnego nie jest fanaberią!
W świetle tych doświadczeń i wątpliwości nie dziwi mnie coraz popularniejsze odraczanie obowiązku szkolnego, szczególnie w przypadku dzieci urodzonych pod koniec roku. Myślę, że mieszane rocznikowo klasy staną się nową normą i nikt nikomu nie będzie przypinał z tego powodu łatki „opóźnionego” czy „głupszego”, jak to miało miejsce za naszych szkolnych czasów. Czy jednak nie byłoby lepiej zostawić pięciolatków w spokoju i dać im się jeszcze pobawić? Przypomnijmy sobie siebie, gdy chodziliśmy do starszaków i zastanówmy się czy faktycznie byliśmy wtedy tak skorzy do nauki jak nam się to teraz wmawia w przypadku naszych dzieci?
Posyłanie dzieci rok wcześniej do szkoły, to tak naprawdę dawanie dzieciom gorszej szansy na start w przyszłość. To zmuszanie ich do nauki w czasie, gdy one chcą się bawić i poznawać świat wszystkimi zmysłami, a nie pisać, wycinać i kolorować pod dyktando polityków i ekspertów od edukacji. Posyłanie 6-latków do szkoły, to narzucanie ciężkiej pracy nauczycielom, których choć nie znoszę z całego serca, to teraz zaczynam im współczuć.
Wiem doskonale, ile uwagi muszę poświęcić mojemu dziecku, które nie chce rysować, kleić i wycinać. Wiem, jak bardzo się ono zniechęca, gdy uzna, że coś mu nie wyszło. Wiem też, że zapanowanie nad grupą takich cztero- czy pięciolatków jest ogromnym wyzwaniem, a nauczenie ich czegokolwiek wymaga ogromnej cierpliwości i kompetencji, których wiele osób nie posiada.
Na samym końcu tych przemyśleń rodzi się w mojej głowie jedno pytanie: po co to wszystko?
Czy naprawdę musimy brać w tym wszystkim udział? Czy musimy zmuszać nasze kilkuletnie dzieci do nauki zamiast pójść z nimi na spacer? Czy musimy zabiegać o dostanie się do najlepszych przedszkoli, w których nauczycielki będą pomagały im zdobywać kolejne umiejętności potrzebne do podjęcia wcześniejszej nauki w szkole? Czy my, rodzice naprawdę musimy ustawiać je w wyścigu szczurów po dobrą pracę zanim one same dojrzeją na tyle, że będą wiedziały czego chcą?
Przepraszamy.
Jak możemy poprawić artykuł?
Dziękujemy za przesłanie opinii.