Pamiętam jak rok temu skarżyłam się tutaj, że moja córka mnie nie słucha. Byłam przybita i smutna, a łzy spływały mi po policzkach. Ta mała złośnica znowu mnie podrapała, wrzeszcząc przy tym tak, że obie prawie ogłuchłyśmy. Na koniec, pomimo wcześniejszego zarzekania się, że tym razem będę nieugięta, sama złamałam zakaz, od którego zaczęła się ta cała awantura.
Czułam się okropnie. Nie dość, że znowu postawiła na swoim, to jeszcze robiła ze mną, co chciała. Usiadłam wtedy w kącie i popłakałam się. Bałam się kolejnego starcia. Moja niechęć do całej tej sytuacji były tak wielkie, że z trudem mogłam patrzeć na moje własne dziecko.
Najgorsze jednak było to, że ten sam schemat powtarzał się w kółko. Od rana do wieczora toczyłyśmy ze sobą wojnę. Najpierw podjazdową, polegającą na przymilaniu się i proszeniu, a potem wojnę otwartą – na krzyki, fochy i trzaskanie drzwiami. Każde starcie odbywało się wokół utartego schematu, o którego istnieniu nie miałam dotąd pojęcia. Pomogła mi go zauważyć dopiero rewelacyjna książka Uparte dzieci – mój numer jeden wśród poradników dla rodziców ;)
Nasz rodzinny scenariusz kłótni
Uświadomienie sobie jak wygląda nasz codzienny scenariusz kłótni było dla mnie największym odkryciem w życiu. Dzięki niemu nauczyłam się rozpoznawać sygnały zbliżającej się o wiele lepiej. Zamiast napięcia jest radość z przebywania razem, a nasze poranki wyglądają zupełnie inaczej niż pół roku temu. A było to tak…
8 rano, dzwoni budzik. Zwlekam się z łóżka i idę do sypialni dzieci. Przystaję nad łóżkiem Gabi i delikatnie ją budzę buziakiem w nos.
Po kilkunastu cmoknięciach moja śpiąca królewna otwiera oczy i… zaczynamy nasz codzienny spektakl.
– Gabi, ubierz się. Trzeba iść do przedszkola – mówię łagodnym tonem z uśmiechem na twarzy.
– Gaba, proszę: wstań i ubierz się – powtarzam. Nadal mówię łagodnie, ale uśmiech powoli znika mi z twarzy.
– Kochanie, słyszałaś co mówiłam? Prosiłam, żebyś się ubrała – próbuję raz jeszcze.
– To co dzisiaj ubierzesz? – pytam zachęcająco, gdy Gaba leży jak leżała. Powoli zdaję sobie sprawę z tego, że samym mówieniem nic nie wskóram. Przechodzę więc pozornie do działania. Otwieram jej szafkę i przeglądam ubrania.
-Pomóc Ci się ubrać? – zadaję najgłupsze pytanie świata. Jak mogę jej proponować pomoc w czymś, czego jeszcze nie zaczęła i nawet nie ma zamiaru zacząć?
-Chooodź, pomogę Ci! – szczerzę zęby w uśmiechu przymilając się tak, że zaczyna mnie mdlić. Zupełnie jakby proponowanie pomocy połączone z przymilaniem miało ją zmusić do podjęcia współpracy.
-Gabrysiu, musisz się ubrać, bo trzeba iść do przedszkola – tym razem zaczynam ją pouczać.
-Ubieraj się, nie mamy czasu! – jestem coraz bardziej poirytowana i zaczynam krzyczeć.
Gaba patrzy na mnie i ani myśli wstawać. W złości zdzieram z niej kołdrę i przechodzę do argumentacji, która tylko wtedy i tylko mnie wydaje się być racjonalna.
-Jak nie wstaniesz i się nie ubierzesz, to będziesz stała w kącie – mówię groźnym tonem, a po chwili pod nosem dodaję – o ile w ogóle wstanie…
-Jak się teraz szybko nie ubierzesz, to nie zdążysz na śniadanie i będziesz chodziła przez cały dzień głodna – obie wiemy, że takie groźby to bujdy na resorach. Po pierwsze będzie głodna tylko do obiadu, ewentualnie drugiego śniadania. Po drugie, gdy wiem, że nie zdąży, to… robię jej kanapkę (sic!).
Po godzinie proszenia, namawiania, straszenia konsekwencjami i karami Gaba zwykle była już gotowa, by pójść do przedszkola, a ja padałam wtedy na twarz ze zmęczenia.
Najgorzej było w weekendy, gdy wiedziałam, że batalia o ubranie się jest dopiero początkiem problemów. Zwykle zanim dobrnęłyśmy do stanu pozwalającego wyjść na spacer (dziecko najedzone, uczesane, ubrane i wysikane) byłam już tak zmęczona, że miałam ochotę pójść do sypialni i obudzić się dopiero w poniedziałek rano.
Nasz codzienny spektakl pt.: Ubierz się! miał jeszcze kilka innych wersji, które można by zatytułować Jemy obiad, Wracamy do domu, Idziemy na spacer albo Połóż się wreszcie spać!. Czasem pierwsze skrzypce grała Gaba, czasem Mati. Wszystkie one rozgrywały się jednak według znanego wszystkim scenariusza, w którym rodzic tańczy jak mu dziecko zagra. To oni narzucali porę, długość i tempo przedstawienia.
Mam tego dość!
Czasami odnosiłam wrażenie, że oglądanie jak z pokojowo nastawionej matki staję się wrzeszczącym Mamozaurem sprawia moim dzieciom ogromną frajdę.
Cienka granica pomiędzy rozrywką, jaką dostarcza dziecku drażnienie się z rodzicem, zostaje szybko przekroczona. Zmęczeni i poirytowani dorośli mają niepokojącą tendencję do stosowania mało przyjemnych metod: zawstydzania, obwiniania, gróźb, odbierania przywilejów czy nawet szarpania.
Każde takie niekontrolowane starcie na linii dziecko-rodzic kończy się nieuchronną porażką obu stron, a mimo to codziennie obserwuję je nieustannie na spacerze, w sklepie czy na wakacjach.
Daleka jestem od rzucania pełnych pogardy spojrzeń w stronę wyprowadzonego z równowagi rodzica. Zbyt dobrze wiem, że kiedy frustracja przechodzi w gniew, bardzo łatwo stracić kontrolę nad sobą. Jednak gdy tylko gniew zostanie rozładowany, pojawia się poczucie winy. W głowie kotłuje się wtedy milion pytań, a sumienie gryzie nie dając ani chwili wytchnienia.
Gdzie podziały się te wszystkie ideały, które miałam w głowie patrząc na tą słodką, niewinną istotkę w łóżeczku? Dlaczego nie umiem się dogadać z własnym dzieckiem? W jakim kierunku zmierzają nasze relacje? I najpoważniejszy zarzut: nie taką mamą miałam być!
Chwilami czuję się z tym wszystkim tak źle, że nie mogę patrzeć na własne dziecko.
Znacie to skądś?
Zwierzyłam się z moich dylematów znajomemu, który sam doczekał się już całkiem pokaźnej gromadki. W odpowiedzi na moje rozterki stwierdził ze spokojem, że to całkowicie normalne. Każdy rodzic tak ma!
Nie mogłam w to uwierzyć. Serio? Każdy? KAŻDY?!
Nie zgadzałam się na to i dlatego postanowiłam to zmienić.
Ten artykuł jest częścią cyklu Uparte dziecko, inspirowanego poradnikiem Uparte dzieci. Od konfliktu do współpracy Roberta J. MacKenzie.
Przepraszamy.
Jak możemy poprawić artykuł?
Dziękujemy za przesłanie opinii.