Przychodzi baba do ginekologa…

ciaza-wizyta-u-lekarza
Kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, wiedziałam już, że znowu czeka mnie seria wizyt u ginekologa. Nagle zdałam sobie sprawę, że zostałam na lodzie, bo przychodnia ginekologiczna, do której zawsze chodziłam została zamknięta. Jako wzorowa pacjentka, która zaglądała tam tylko w ciąży specjalnie się tym nie przejęłam. Do teraz.

Znalezienie w naszym mieście innego ginekologa okazało się naprawdę trudne. Był koniec lipca. Lato, sezon urlopowy i ŚDM znacznie utrudniły mi to zadanie. Pobieżny rekonesans wśród znajomych i na lokalnej grupie dla mam uświadomił mi, że terminy oczekiwania na wizytę nawet w prywatnych gabinetach ginekologicznych sięgają ładnych kilku tygodni!

Zdecydowałam się w końcu na lekarza przyjmującego w przychodni miejskiej – terminy zbliżone do innych, bo lekarz jest tylko dwa razy w tygodniu, ale za to USG robi na miejscu, daje skierowania na bezpłatne badania i… ma rewelacyjną opinię wśród krewnych i znajomych Królika ;)

Przychodzi baba do lekarza…

Wiedziona doświadczeniem życiowym z premedytacją odczekałam kilka tygodni od zrobienia testu ciążowego. Mając nieregularne cykle nie idzie się do lekarza zaraz po odkryciu radosnej nowiny, bo tylko się człowiek nadenerwuje słysząc, że ciąża albo jest młodsza niż powinna albo martwa i ma wrócić po diagnozę za tydzień albo dwa. Zbędne nerwy. Szczególnie, jeśli nic niepokojącego się nie dzieje, a za sobą ma się już kilka przygód z lekarzami.

Chyba miałam pecha, bo moje przejścia zakrawają na czarną komedię.

Pani nie może mieć dzieci!

Pierwszy ginekolog w pierwszej ciąży stwierdził, że to nie możliwe, żebym kiedykolwiek miała dzieci. Zdiagnozował u mnie niedorozwój macicy, a z powodu zatrzymania miesiączki i obolałych piersi zlecił milion badań. Długą listę hormonów, których poziom koniecznie należało sprawdzić otwierał… beta-HCG. A jakże! Z gabinetu wyszłam przerażona i święcie przekonana, że mam jakiś złośliwy nowotwór.

Pani jest w ciąży!

Za namową mamy poszłam jednak kilka dni później do innego ginekologa, który od razu obwieścił radosne nowiny (5/6 tydzień) i wyśmiał poprzednią diagnozę. Na dobitkę pokazał mi na monitorze bicie serca mojego małego człowieczka…

Ze wzruszenia się popłakałam, co nie uszło czujnemu oku pani doktor, która w karcie zanotowała „pacjentka labilna emocjonalnie”. Po kilku wizytach zmieniłam lekarza, bo nie był to pierwszy raz kiedy jej surowe podejście do „labilnej emocjonalnie”, umęczonej uporczywymi wymiotami ciężarnej doprowadziło mnie do łez.

To jest 10. tydzień!

W drugiej ciąży poszłam do lekarki, która prowadziła poprzednią ciążę do samego końca. Kilka sekund badania i diagnoza: „Na mur-beton 10. tydzień!”. Oszalałam ze szczęścia… 10. tydzień, a ja rzygam i zdycham dopiero od kilku dni! Czyli jak nic, zaczęłam cierpieć później niż w pierwszej ciąży. Jest nadzieja, że będzie lepiej.

Później nastąpiło nerwowe umawianie terminu na USG genetyczne i… uderzenie obuchem w łeb:

– Zapraszam na powtórkę za 4 tygodnie, ciąża jest jeszcze za mała. Lekarz się pomylił…

Tak więc mam w domu dwoje dzieci, z których jednego w ogóle miało nigdy nie być, a drugie z lenistwa urodziło się kilka tygodni później niż powinno. Łobuziaki.

Do trzech razy sztuka

Tym razem dla spokoju (i zmniejszenia całkowitej ilości wizyt w ciąży) odczekałam dwa tygodnie silnych wymiotów, zawrotów głowy oraz serię kroplówek zaaplikowanych mi przez moją mamę i dopiero wtedy poszłam do ginekologa.

Badanie, USG i… wyrok: 8. tydzień!

Czyli znowu moje wielkie nudności zaczęły się w 6. tygodniu. Miałam rację… Natury nie oszukasz. Reakcja mojego organizmu na obecność małego Ktosia jest niezawodna i nigdy się nie spóźnia.

Mimo bardzo złego samopoczucia, byłam mile zaskoczona tą wizytą. Pan doktor nie tylko mnie wysłuchał i wypisał receptę na leki przeciwwymiotne, ale nie dał mi skierowania na badania krwi i moczu, bo uznał (bardzo słusznie!), że przy takich wymiotach i tak wyjdą złe. Wreszcie! Nareszcie ktoś ruszył głową, że robienie badań chlustającej dzień i noc brzuchatce podłączonej do kroplówki mija się z celem. O ile w ogóle się uda, bo przy ostatnim pobieraniu krwi w ciąży byłam tak odwodniona, że udało się trafić w żyłę dopiero po kilku próbach. A wtedy co? Kroplówki i koło się zamyka ;)

Dobrze chociaż, że lekarz okazał się naprawdę sympatyczny, bo po moich przejściach z ginekologami to wcale nie jest takie oczywiste. No, ale poczekalnia pełna uśmiechniętych pacjentek w różnym wieku (od 20-80) nie może się mylić ;)

Macie podobne przygody z lekarzami czy tylko ja mam takiego pecha?

 

Oto więcej historii Z pamiętnika brzuchatki:

Ciąża? Nie, dziękuję! – subiektywna lista dolegliwości, których można spodziewać się w ciąży
Przesądy w ciąży – nie daj się zaskoczyć!
Zaniedbane dzieci i chora mama – trudne początki ciąży to moja specjalność. Poznaj moją historię!
Radośnie rosnę w obwodzie – drugi trymestr ciąży i czego się po nim spodziewać
Trzeci trymestr ciąży – bezsenne noce, płaczliwość i inne opisane przypadki z życia brzuchatki.
Strach przed porodem – czy kolejny poród oznacza mniejszy strach?

13 comments

  • Aniu, ja akurat mojego ginekologa z pierwsze i drugiej ciąży ( ten sam człowiek) wielbię ponad wszystko! Nigdy przy zadnym lekarzu nie czułam się tak bezpiecznie, choć jestem po dwóch ciążach patologicznych i różne rzeczy się nas czepiały! Nie zamieniłabym go na nikogo innego, to poczucie bezpieczeństwa to dla mnie priorytetowa sprawa!pozdrawiamy,

    Reply
  • Ja w drugiej poszłam za wcześnie, ale to przez przypadek (bo USG miałam w innej sprawie) i pani doktor powiedziała, że nie może powiedzieć czy to bardzo wczesna ciąża, czy może jednak puste jajeczko. Więc trochę nerwów miałam. A w pierwszej ciąży był problem z terminem porodu, urodziłam miesiąc później niż mi wyznaczyła inna pani doktor. I chociaż ja swoje wiedziałam i tłumaczyłam jej, że mam bardzo nieregularne miesiączki, to ona się upierała, żeby termin wpisać według kalenarzyka i nie chciała wierzyć w USG, które było zrobione w innej placówce. Z perspektywy patrząc, powinnam ją była zmienić już po pierwszej wizycie, ale człowiek młody, to i głupi był ;)

    Reply
    • Z terminem porodu to u mnie też zawsze są jakieś problemy. Raz nawet dostałam wypis ze szpitala, w którym było napisane, że przyjęli mnie w 42. tygodniu ciąży, a dziecko się urodziło w 38… Odwrotnie miałoby to jeszcze jakiś sens, ale tak? Niestety nie była to pomyłka tylko pediatra i ginekolog przyjęli inne terminy ;)

      Reply
  • Prawie, jak historie o moich ciążach ;) Każda inna, każda skomplikowana. Jednak na poprawę humorku opowiem ci historię kontrolnej wizyty u gina. Poszłam tylko po receptę. Słyszę: zapraszam dobadania. Wieki temu był w gabinecie parawan, lekarz przy swoim biurku, położna przy swoim-jedno pomieszczenie. Kompletnie nieprzygotowana na badanie musiałam zdjąć z siebie body bez rozpięcia w kroku i spodnie. Nie chcąc zostać nago-od parawanu trzeba było na fotel przejść przez całe pomieszczenie- zaczęłam ściągać te body od dołu. Skakałam wiec na jednej nodze, wyciągałam krok i nagle słyszę:
    -co pani tam robi?
    -biję się z myślami-wypaliłam ;)
    Zgadnij kiedy przestałam nosić body? ;)

    Reply
  • Ja pierwszą wizytę w ciąży wspominam niestety podobnie. Lekarz zrobił mi usg (był mega mega wczesny etap) i stwierdził, że „ta kropka” to początek miesiączki i nawet jeśli to ciąża to się nie utrzyma. Oczywiście byłam przerażona, zapłakana i pewna, że żadnej ciąży nie będzie, ale na kolejnej wizycie i z wynikiem bety inny lekarz potwierdził fasola małego :)

    Reply
  • Ja miałam niezłe przygody z ginekologiem prowadzącym moją drugą ciążę. Nie dość, że niesympatyczny, to jeszcze niekompetentny- ani razu ciśnienia mi nie zmierzył, nie zalecił mi testu na glukozę, od razu zasugerował mi amniopunkcję i takie tam. Jak dobrze, że nie muszę już go odwiedzać :).

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.