Jakiś czas temu pisałam na moim fanpage’u o zdarzeniu na placu zabaw, którego byłam świadkiem. Pewna mama próbowała nakłonić swoją córkę do pozbierania zabawek z piaskownicy.
W tym celu:
- próbowała wmówić swojej córce, że sama nie może pozbierać zabawek, bo nie wie które są ich a które nie (kłamstwo, na które nie nabierze się nawet trzylatek)
- zagroziła, że nie pohuśta jej na huśtawce dopóki nie posprząta zabawek
- podchodząc do huśtawki próbowała wymusić na córce obietnicę, że zaraz po huśtaniu pozbiera zabawki
- huśtając córkę obiecywała, że teraz pohuśta ją krótko, a długo dopiero wtedy jak pozbiera zabawki.
Na koniec poszła do piaskownicy i pozbierała zabawki sama. Zapewniając przy tym córkę, że nie zapomniała o żadnej zabawce i tłumacząc jej, że zielona foremka nie jest ich. Na poparcie swoich słów powiedziała, że… ona lepiej wie, które zabawki są ich, a które nie. Drugiego huśtania (tego długiego, po sprzątnięciu zabawek) oczywiście nie było.
Cała ta sytuacja dobitnie pokazuje błędy, jakie popełniam (choć myślę, że inni rodzice też) w komunikacji z dziećmi. Człowiek najlepiej uczy się na przykładach i dlatego pozwolę sobie tutaj na rozważenie całej tej sytuacji punkt po punkcie.
Spis treści
Prośba
Zwykle, gdy chcemy, aby dzieci coś dla nas zrobiły, zaczynamy od prośby. Jesteśmy pokojowo nastawieni, mówimy więc do dziecka głosem pełnym życzliwości. Używamy słów typu: kochanie, proszę, czy mógłbyś… Zdrabniamy imię… Innymi słowy: kamuflujemy naszą prośbę ozdobnikami, które odciągają uwagę od głównego przekazu.
Mówię: Mateuszku, kochanie. Czy mógłbyś mi podać długopis, bardzo cię synku proszę?
Albo: Gabrysiu, kochanie… zaraz się zrobi późno, będziecie głodni, Nela jest już zmęczona, trzeba wracać. Czy mogłabyś posprzątać zabawki z piaskownicy?
Jak moje dzieci na to reagują? Nijak!
Reagują dopiero wtedy, gdy nie obarczam ich zbędną wiedzą i nadmiarem słów do przetworzenia.
Reagują, gdy mówię: Mati, podaj mi długopis.
Albo: Gabi, zaraz idziemy do domu. Proszę, pozbieraj zabawki.
Wniosek: Należy mówić wprost. Bez ozdobników, pieśni pochwalnych (synku najdroższy) i mini-rozprawek na temat samopoczucia poszczególnych członków rodziny. Co najwyżej można dorzucić proszę.
Nakłanianie do współpracy
Kiedy sama prośba nie działa, uciekamy się do nakłaniania za pomocą mniej lub bardziej wiarygodnych argumentów. Udajemy przed dzieckiem ułomnych na ciele i umyśle, wmawiamy mu niestworzone historie o lukach w pamięci, a niekiedy uciekamy się do tego co ludzie powiedzą na widok brudnych skarpetek, spodni dresowych na imieninach babci czy mocno sfatygowanej, ale ukochanej zabawki w przedszkolu.
Wymyślamy powody dla których sami nie możemy spełnić swojej prośby, jakby proszenie samo w sobie nie była wystarczającym powodem, aby dziecko nas posłuchało.
Myślę, że największy problem w wymyślaniu argumentów na poparcie naszej prośby jest to, że skupiamy się na nie właściwej rzeczy. Zamiast podawać motywy jakie skłaniają nas ku proszeniu powinniśmy wyjaśnić dziecku konsekwencje.
Mama: Gabi, proszę pozbieraj zabawki.
Gabi nie reaguje.
Mama: Zaraz idziemy do domu. Jeśli nie pozbierasz zabawek, to ktoś ci je zabierze (i następnym razem nie będziesz się miała czym bawić*).
*opcja w nawiasie: czasem lepiej przemilczeć tą kwestię, szczególnie gdy dziecko ma od kogo pożyczyć zabawki i chętnie bawi się cudzymi.
Wracając do przykładu z placu zabaw. Dziecko zabiera zabawki z piaskownicy przed pójściem do domu, aby ich nie stracić. Nie dlatego, że mama padła ofiarą nagłej amnezji i nie wie które zabawki są jego. Ani nie dlatego, że pozostawione w piasku foremki blokują huśtawkę (absurd!).
Prośba powinna być logiczna i dziecko powinno rozumieć jej sens. Nakłanianie dziecka do spełniania poleceń, których nie rozumie to prosta droga do nauczenia do ślepego posłuszeństwa i pozwalania na wykorzystywanie. Celem wychowania powinno być posłuszeństwo, ale takie oparte na szacunku wobec elementarnych zasad, życzliwości do ludzi oraz wzajemnym zrozumieniu.
Groźba
Po nieudanym nakłanianiu przychodzi czas na groźby, które zazwyczaj nie mają pokrycia w rzeczywistości. Zgodnie z zasadą, którą wyczytałam w jakiejś mądrej książce: groźba kary jest straszniejsza od jej wykonania.
Problem w tym, że często rzucamy groźbami bez pokrycia, o których oboje (rodzic i dziecko) wiemy, że nigdy się nie spełnią. Groźby wyrzucamy z siebie w nerwach. Bez zastanowienia nad tym czy mamy zamiar je spełnić i czy mają one jakikolwiek sens.
- Jak nie pozbierasz zabawek, to cię nie pohuśtam – powiedziała mama dając się prowadzić dziecku w kierunku huśtawki.
- Jak nie tu nie przyjdziesz to sama cię wyciągnę! – zagroziła mama, po czym podniosła się z ławki i poszła sama do domu.
- Jak nie wstaniesz i się nie ubierzesz to pójdziesz do przedszkola w piżamie – to akurat mój tekst i mówiąc to ostatnim razem na serio miałam zamiar wysłać młodą do p-kola w piżamie. Nie potrafię jednak zliczyć ile razy mówiłam to o tak, bez zamiaru spełnienia tej „propozycji”.
Bądźmy szczerzy. O wiele częściej rzucamy groźby bez pokrycia niż mówimy coś, co naprawdę jesteśmy skłonni spełnić. Ile razy zdarzyło Ci się powiedzieć coś licząc na to, że dziecko się przestraszy i usłuchnie? A ile razy zdarzyło się, że dziecko powiedziało: „Sprawdzam!”, a Ty wycofałaś się ze swoich słów? No właśnie. Dlatego zawsze oceń szanse realizacji groźby zanim wyrzucisz ją z siebie.
Zawieszenie groźby/kary/konsekwencji w zamian za obietnicę
Kiedy już ulżymy sobie wrzeszcząc i wyrzucając z siebie stek gróźb, przychodzi czas na opamiętanie. Ratując resztki własnego honoru próbujemy wymóc na dziecku obietnicę poprawy. Tutaj sprawa zwykle sprowadza się do tego, że przyjmujemy za mocne postanowienie poprawy to, co w rzeczywistości jest jedynie milczeniem. Ewentualnie nieśmiałym skinieniem głowy.
- Pozbierasz pięknie wszystkie zabawki jak cię pohuśtam?
- Obiecujesz, że zjesz cały obiad jak ci dam tego jednego żelka?
- Pójdziesz grzecznie do domu jak zostaniemy jeszcze dwie minuty? – powiedział tata po kwadransie proszenia i dziesięciu minutach histerii, że trzeba już iść do domu…
Małe ustępstwo jako zapowiedź dużej nagrody
Małe ustępstwa to rzecz, na którą się ciągle nabieram! To, co w moim mniemaniu jest próbką nagrody daną na zachętę, w oczach dziecka jest częścią nagrody, którą może dostać nie robiąc kompletnie nic. To mniej więcej tak jakbyśmy poszli do pracy i odmówili wykonywania swoich obowiązków, a po dwóch dniach błogiego lenistwa szef przyniósłby nam połowę wypłaty.
Taka strategia świetnie działa wobec osób, które czują się zobowiązane, są miłe, posłuszne i chętnie wywiązują się ze swoich obowiązków. Dzieci obdarzone silnym temperamentem, ze skłonnością do testowania granic tego nie docenią. Dla nich jest to sygnał, że praca nie jest jedynym sposobem zdobycia zapłaty, a złamanie zasad nie wiąże się zawsze w konsekwencjami.
W naszym domu jedno z pomieszczeń jest przeznaczone na bawialnię – pokój z zabawkami, który dzieci sprzątają zwykle raz w tygodniu. Zwieńczeniem tego wysiłku jest słodka nagroda. Kiedyś, w ramach eksperymentu, pozwoliłam dzieciom na rozpoczęcie dnia od nagrody w zamian za obietnicę posprzątania bawialni. Jak się pewnie domyślacie, pojawiły się problemy. Mati wziął się za porządki bez szemrania, a Gabi usiadła na kanapie w salonie i ani myślała się z niej ruszyć.
-Gabi, dlaczego nie sprzątasz?
-A po co? Ja już zjadłam swoją mambę.
Wiele czasu zajęło mi zrozumienie tego typu zachowania. Dla kogoś obowiązkowego, jak na przykład mój syn albo ja, jest ono oburzające. Branie zapłaty albo nagrody bez pracy to bezczelność wołająca o pomstę do nieba. Bezczelność, które wyprowadza mnie z równowagi i wywołuje wielką awanturę. Mimo upływu lat nadal go w pełni nie rozumiem, ale teraz przynajmniej wiem jak postępować, żeby się ono nie pojawiało. Po prostu nie wolno iść na żadne ustępstwa i zawsze wyciągać konsekwencje.
Problem mam – zrobię sam
Ucinanie dyskusji i spełnianie samemu swojej prośby to tak naprawdę przegrana rodzica. Nie miłość, nie wrażliwość na zmęczenie dziecka i nie żadne budowanie poczucia, że dziecko może polegać na mamie.
To kompletna porażka wychowawcza, kiedy rodzic wywiesza białą flagę i kapituluje. Wycofuje swoją prośbę i wszystko to, co po niej nastąpiło. W pamięci dziecka zostają jednak te wszystkie niespełnione groźby, niezłożone obietnice i kawałki nagrody dane w formie bezzwrotnej zaliczki. Za ich sprawą w świadomości dziecka rozwija się coraz mocniej przekonanie, że rodzica nie trzeba wcale słuchać. Rodzic się wygada, wykrzyczy, wyżali, a na koniec i tak sam spełni swoją prośbę.
Słowa i czyny muszą iść w jednej parze
Wróćmy do historii, którą przytoczyłam na początku.
Za każdym razem, gdy myślę o tej sytuacji zastanawiam się w jaki sposób ta biedna dziewczynka miała załapać, że mama chciałaby, żeby słuchała jej poleceń. Nie wiem jak miała na to wpaść, skoro jej mama pokazywała całym swoim zachowaniem, że słowa nie idą w parze z czynami. Że ona sama nie przestrzega ustalonych przez samą siebie reguł, a w dodatku kłamie i wypowiada bezsensowne groźby, których nie ma zamiaru spełnić.
W uświadomieniu sobie tego, że wypowiadane słowa zawsze muszą być poparte czynami bardzo pomogła mi książka Uparte dzieci (<= recenzja). Jej autor Robert MacKenzie nazywa takie przepychanki rodzic-dziecko rodzinnym tańcem, uczy je rozpoznawać i przerywać je zanim jeszcze rodzic zdąży się zbłaźnić.
Jeśli jesteście zainteresowani tym tematem, to polecam Wam tę książkę, a także mój cykl Mam uparte dziecko!, a w szczególności tekst: Nie mogę patrzeć na własne dziecko!
Przepraszamy.
Jak możemy poprawić artykuł?
Dziękujemy za przesłanie opinii.