Dolina Chochołowska wiosną

krokusy-chocholow

Dolina Chochołowska słynie z krokusów ogłaszających początek wiosny. Zdjęcia tych fioletowych cudów natury zdobią facebookowe profile i zachęcają kolejnych niedzielnych turystów do wyjazdu w góry. Przeczytajcie naszą relację z wyprawy na krokusy.

Polowanie na krokusy czas zacząć

Niedzielny poranek rozpoczął się od słońca, które promieniami wdzierało się do pokoju. Jak wiadomo, po szarej i ponurej zimie nawet najmniejszy promyczek słońca przedzierający się przez zamknięte powieki działa lepiej niż najgłośniejszy budzik, więc zerwaliśmy się na równe nogi.

Z uśmiechami na twarzach, gotowi wyjść na przeciw wózkowej przygodzie w górach, wsiedliśmy do samochodu po około 30 minutach od pobudki i wyruszyliśmy.

Na Zakopiance ruch był praktycznie zerowy. Mknęliśmy niczym błyskawica starając się, aby gęsto rozstawione radary nas nie złapały. Po przejechaniu dwupasmowego odcinka Zakopianki wesoły nastrój jednak opuścił Gabrysię. Zaczęła się niespokojnie wiercić równocześnie zdradzając oznaki zmęczenia i senności. Mijając kolejne zakręty i zbliżając się do mojego ulubionego fragmentu, z którego roztacza się wspaniały widok na Babią Górę, beztrosko zignorowałam jej znaczące spojrzenia w kierunku foliowych woreczków. I nagle… chlust!

Awaryjne parkowanie na cudzym podjeździe, szybkie sprzątanie, wymiana odzieży wierzchniej i jedziemy dalej. Lekko poirytowany mąż-kierowca pyta:
– Dlaczego mi nie powiedziałaś, żebym jej też dał leki?
– Co?! Nie dałeś jej leków?! – jak na komendę wołam ja i moja mama.
– A powiedziałaś mi żebym to zrobił?

Grrr… Kierowcy się nie denerwuję, więc nie powiem mu, że przecież młoda funduje nam takie atrakcje przy każdej podróży samochodem odkąd skończyła półtora roku. Nie powiem, choć mam wielką ochotę wykrzyczeć mu to w twarz. Zamiast tego zachowuję spokój. Jedziemy dalej mijając kolejne zakręty i przytrzymując woreczek na wypadek powtórki.

Po kilkunastu kilometrach młody oznajmia, że jest mu niedobrze. Pytam czy dostał leki, ale tym razem w odpowiedzi słyszę sakramentalne TAK. Chociaż tyle. Młody dostaje od babci pozwolenie na puszczenie pawiana, ale nie pawia. Pod żadnym pozorem ma nie puszczać pawia. Zjeżdżamy na bok i wysadzamy chłopaków na mały dotleniający spacer. Wracają i jedziemy dalej bez pawia, pawiana i innych papug.

Wspomnienia i zachwyty

Przed nami jeszcze około 20 kilometrów drogi, z których większość wiedzie przez górki, pagórki i wzniesienia. Zakręty tym razem zamiast mdłości przywodzą wspomnienia.

– Wiesz, że myśmy tędy jeździły do domu? Wyobraź sobie jazdę na tym zakręcie zimą w maluchu na całorocznych oponach!

Im ostrzejsze zakręty i bardziej stroma droga, tym lepsze wspomnienia z czasów, gdy te okolice były naszym domem.

– Zimą tutaj to bywało i -30 stopni. Dobrze jak maluch zapalił, bo jak nie zapalił, to był problem i…

… i tu zwykle następuje opowieść o tym jak mojej mamie auto nie zapaliło, bo zamarzł olej w silniku. Przepalenie maluszka wieczorem i wyjęcie akumulatora nie pomogło, bo był zbyt duży mróz. Ponad -30 przez całą dobę. Tutaj to norma, ale w Krakowie taki mróz oznaczałby stan wyjątkowy i pozamykane szkoły.

Tym razem jednak opowieść przerywa imponujący widok Babiej Góry w całym jej śnieżnym majestacie. Zapomniałam, że ona jest tutaj tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Kocham ten widok.

Z zachwytu wyrywa mnie marudzenie dochodzące coraz śmielej z fotelika.

– Daleko jeszcze?
– Nie, jeszcze jakieś 15 minut i będziemy na miejscu.

Nagle zdaję sobie sprawę z tego, że na drodze robi się coraz bardziej tłoczno. Ukradkiem zerkam na rejestracje – KWA, KR, KWI… to raczej nie są miejscowi spieszący na mszę do Czarnego Dunajca. Zresztą pora też nie ta, bo msza z tego, co pamiętam zaczyna się dopiero za godzinę.

Lekcja przetrwania w korku

Powoli dojeżdżamy do Chochołowa, a samochodów na drodze przybywa. Ruch lekko spowalnia… Spowalnia coraz bardziej. W końcu stajemy w sznureczku aut o zamiejscowych rejestracjach. Zły znak. Czyżby wszyscy zmierzali tam, gdzie my?

Po kwadransie i przejechaniu około 200 metrów mamy już pewność, że to korek. Kurczowo łapiemy się jednak nadziei, że to korek do kościoła na mszę. Ktoś tam nie mógł zaparkować, przyblokował i zaraz ruszymy dalej.

Po kolejnym kwadransie dojeżdżamy do Witowa pozbawieni nadziei na rychłą poprawę sytuacji. Mati zostaje dodatkowo pozbawiony cierpliwości.

– Nie chcę żadnych głupich krokusów. Nie wytrzymam dłużej w tym aucie!

Awantura wisi w powietrzu. Z odsieczą przychodzi babcia B, która proponuje młodemu spacer wzdłuż drogi. Oni ruszają, my stoimy. Po chwili korek rusza, a my zamiast jechać zjeżdżamy na bok i czekamy aż Mati z babcią do nas dobiegną. Tą akcję powtarzamy jeszcze kilka razy, aż udaje się nam wyjechać z Witowa.

Jeszcze tylko kilka kilometrów lasem i dojedziemy do parkingu przy wejściu do Doliny – myślę sobie.

Im dalej w las, tym więcej… aut!

Toczymy się w żółwim tempie jedząc domowe ciasto spakowane jako prowiant na wycieczkę. Zbliża się południe, a my nawet nie dotarliśmy jeszcze na miejsce, gdzie moglibyśmy zostawić samochód. Intuicja na podstawie poczynionych obserwacji mówi mi, że parking może być oblężony.

Kilkaset metrów dalej nie mam złudzeń: parking będzie przeładowany. W lesie stoją zaparkowane samochody, a poboczem idą ludzie. Tłumy ludzi, niczym pielgrzymka na Jasną Górę.

– Parkujemy? – pyta kierowca.
– Coś Ty?! Jeszcze co najmniej kilka kilometrów, dzieciaki nie dojdą aż tyle.

Półtora kilometra dalej zmieniamy decyzję – parkujemy, bo przy takiej ilości ludzi możemy mieć problem z zaparkowaniem bliżej Doliny. Zjeżdżamy z głównej drogi i wjeżdżamy w las. Im dalej w las, tym więcej… aut. Kierowca mijającego nas samochodu mówi, że nie mamy po co jechać głębiej – za gęste drzewa, a dużo aut. Trudno. Próbujemy szczęścia na wcześniejszym dzikim parkingu, ale efekt jest równie marny.

Po 20 minutach bezowocnego szukania miejsca parkingowego jesteśmy zmęczeni marudzeniem dzieci. Zrezygnowani i rozczarowani perspektywą pokonywania kilku kilometrów szosą w tłumie turystów wyposażonych w rowerki, hulajnogi i wózki dziecięce mamy dość. Nieśmiało mówię, że możemy wrócić do Rabki i pójść w Gorce zamiast w Tatry, na co wszyscy w końcu przystają.

Po drodze zatrzymujemy się na polu krokusów i robimy sobie kilka pamiątkowych zdjęć.

Wnioski?

Miliony krokusów w Dolinie Chochołowskiej przyciągają miliony ludzi.

Gdy słyszycie w radiu, że w Dolinie Chochołowskiej pojawiły się krokusy, to nacieszcie się ich widokiem w parku albo na zdjęciach znajomych. Pod żadnym pozorem nie pchajcie się tam, gdzie jedzie akurat pół Polski, bo zamiast świeżego górskiego powietrza w Dolinie przyjdzie Wam wdychać spaliny i wędrować szlakiem zakorkowanej asfaltówki.

krokusykrokusykrokusy chochołowskakrokusy-dolina-chocholowska

Czy ten artykuł był pomocny?

Przepraszamy.

Jak możemy poprawić artykuł?

Dziękujemy za przesłanie opinii.