Kilka dni temu okazało się, że jeden z nauczycieli pracujących w szkole moich dzieci jest zarażony koronawirusem. Tego, że covid prędzej czy później pojawi się w szkole, spodziewali się wszyscy. Trudno przecież, żeby miejsce, gdzie na małej przestrzeni codziennie przebywa ponad kilkaset osób, było wolne od wirusa przez cały okres pandemii. Reakcja niektórych rodziców i zaciekawienie znajomych uświadomiły mi jednak, że wiele osób nie wie, co w takiej sytuacji się dzieje i jak powinni się zachować.
O tym, że coś się stało dowiedzieliśmy się od dzieci. Po powrocie ze szkoły starszaki z przejęciem opowiadały, że w trakcie lekcji kazano im założyć maseczki. Nakręcali się wzajemnie, że pewnie ktoś ma koronawirusa, a ja uspakajałam ich, że jest to raczej jakaś nowa zasada sanitarna. Kiedy jednak zalogowałam się na e-dziennik, mina mi zrzedła. Dzieci miały rację: jeden z nauczycieli zachorował na covid!
Pani dyrektor w wiadomości wysłanej do rodziców wyczerpująco opisała podjęte kroki. Zaraz po otrzymaniu od zakażonego nauczyciela informacji o dodatnim wyniku testu w kierunku covid, w trybie natychmiastowym:
- rozdano wszystkim uczniom maseczki i nakazano siedzieć im w nich na lekcjach
- sale były wietrzone, a korytarze, klamki i blaty stolików dezynfekowane na bieżąco
- dyrekcja skontaktowała się ze stacją sanitarno-epidemiologiczną
Oczekując na decyzję sanepidu, czy szkoła może dalej pracować, pani dyrektor napisała, że do rodziców należy decyzja, czy następnego dnia puszczą swoje dzieci na zajęcia. Część rodziców była tym oburzona tak bardzo, że ktoś nawet „doniósł” o wszystkim do lokalnej gazety i zaczęła się mini-afera pt. „Sanepid się obija, a przerażeni rodzice nie wiedzą, co mają robić”.
Spis treści
Co robić, gdy w szkole jest covid?
Przede wszystkim: nie panikować. Nie wydzwaniać do szkoły, nie dawać upustu silnym emocjom w social mediach i nie robić afery.
Jeśli w szkole:
- nie było osób z objawami choroby (katar, kaszel)
- wszyscy dezynfekowali ręce
- zachowywano dystans od innych
- w sytuacji, gdy zachowanie dystansu było utrudnione (np. mijając uczniów na korytarzu) zakładano maseczki
… to zrobiono naprawdę dużo, by uchronić się przed zakażeniem.
W takiej sytuacji ryzyko zarażenia innych osób jest podobne do tego, jakie występuje w autobusie czy sklepie, gdzie również nie wiemy, czy osoba stojąca obok nie rozsiewa wokół siebie wirusa. Wychodząc z domu podejmujemy ryzyko, na które się godzimy. Ryzyko podejmujemy także posyłając dziecko do szkoły. Bardzo ważne jest, by przypominać dzieciom, że nie wolno dzielić się z kolegami jedzeniem i przyborami szkolnymi, a także zachęcać je do zakładania maseczek – przynajmniej w szatni, gdzie bywa naprawdę tłoczno.
Jeśli posłaliśmy dziecko do szkoły i któryś z pracowników (bądź uczniów) okazał się zarażony, to jedyne, co możemy zrobić, to uzbroić się w cierpliwość i dać pracować dyrekcji oraz inspektorom sanepidu. Bez nagonki medialnej.
Dlaczego sanepid nie zamyka wszystkich szkół natychmiast po wykryciu koronawirusa?
Przede wszystkim dlatego, że nie może. Sanepid ma takiej władzy, żeby ktoś z jego pracowników mógł przyjść i z miejsca powiedzieć: zamykamy i koniec. Wszystko odbywa się w porozumieniu z dyrekcją szkoły, po bardzo dokładnym zbadaniu sprawy. Aby szkoła została zamknięta, muszą być ku temu wystarczające powody.
Pracownik sanepidu potrzebuje czasu na rozpoznanie sytuacji, przygotowanie listy kontaktów zakażonej osoby w ciągu ostatnich 7 dni i ocenę bezpieczeństwa epidemiologicznego wszystkich uczniów. Decydując o trybie dalszej pracy szkoły, inspektor ze stacji sanitarno-epidemiologicznej bierze pod uwagę między innymi:
- liczbę uczniów w klasach (Inaczej będzie w przypadku dużej, przeludnionej szkoły, gdzie klasy liczą po 35 osób. Inaczej będzie w kilkunastoosobowych klasach, które uczą się w przestronnym budynku.)
- układ korytarzy w budynku (Czy uczniowie są rozlokowani po różnych piętrach/skrzydłach budynku? Czy wszyscy korzystają z jednej klatki schodowej i jednego wejścia?),
- wprowadzone procedury bezpieczeństwa (zasady stosowania maseczek, płynu do dezynfekcji itp).
Osobie z zewnątrz, która nie wie kompletnie nic o danej szkole, zebranie tych informacji, przeanalizowanie ich i podjęcie decyzji, co należy zrobić, zajmuje co najmniej kilka godzin. Szybciej się po prostu nie da.
Posyłać do szkoły czy zostawić w domu? – dylemat rodzica
Oczekując na decyzję sanepidu, lepiej wstrzymać się z posłaniem dziecka do szkoły. Nie jest to konieczne, ale jeśli jest taka możliwość, to warto tak zrobić. Szczególnie, jeśli dziecko jest alergikiem albo ktoś z domowników jest w grupie osób zagrożonych ciężkim przebiegiem covid. Nie jest to moja prywatna opinia, ale zalecenie, które usłyszałam od osoby pracującej w sanepidzie.
Czy Mati i Gaba zostali następnego dnia w domu? Tak, bo 1) posłuchałam zalecenia pracownika sanepidu 2) oboje mieli katar. W momencie, kiedy w szkole wprowadzono obowiązek zasłaniania ust i nosa w czasie lekcji, posłanie dziecka do szkoły, nawet z lekko przytkanym nosem, nie wchodzi w grę, bo będzie się w niej po prostu dusiło. Szczerze mówiąc, nie wiem, co zrobili rodzice pozostałych uczniów z klas moich dzieci.
Decyzja sanepidu
W większości przypadków, szkoły, gdzie wykryto jedną osobę zarażoną koronawirusem, nie są zamykane dla wszystkich uczniów. Tak było i w naszym przypadku. Klasy, w których uczył zarażony nauczyciel mają zdalne nauczanie przez tydzień. Można więc powiedzieć, że szkoła została częściowo zamknięta. Dodatkowo uczniowie ci zostali objęci nadzorem epidemiologicznym – mogą więc wychodzić z domu, choć nie jest to wskazane. Nie są jednak objęci kwarantanną, a pozostali członkowie rodzin mogą normalnie pracować i chodzić do szkoły.
Pozostali uczniowie po odkażeniu budynku, mogą się nadal w nim uczyć, choć dyrekcja wprowadziła dodatkowy obowiązek zakładania maseczek na przerwie.
W tej covidowej przygodzie, zastanowiła mnie jeszcze inna rzecz.
Kto płaci za testy nauczycieli i dezynfekcję budynku?
Pani dyrektor napisała, że nauczyciel sam zrobił odpłatny test, po tym jak w weekend pojawiła się u niego gorączka.Myślę sobie: ładnie z jego strony, zachował się bardzo odpowiedzialnie. Za chwilę jednak dociera do mnie drugie dno tej wiadomości. Dlaczego nauczyciel z własnej kieszeni zapłacił za test, który robi, żeby chronić swoich uczniów? Dlaczego nie był on refundowany?
Uważam, że w momencie kiedy pojawiają się objawy zakażenia koronawirusem, nauczyciele powinni mieć możliwość wykonania bezpłatnego testu w swojej okolicy. Nie chodzi mi bynajmniej o to, żeby codziennie rano robić testy każdemu nauczycielowi w Polsce – to byłoby bezsensowne. Dobrze byłoby jednak, aby osoba pracująca w szkole czy przedszkolu w razie choroby mogła w miarę szybko i bezpłatnie zrobić test, bez czekania trzy dni na skierowanie od lekarza. Według aktualnych wytycznych (na dzień 10.09.2020), zanim nauczyciel podejrzewający u siebie koronawirusa ukończy standardową ścieżkę postępowania w wyniku podejrzenia covid z wynikiem +, minie tydzień. Zatem kto się mógł od niego zarazić, prawdopodobnie przekazał już wirusa kolejnej osobie.
Pieniędzy na testy dla nauczycieli jednak nie ma. Była minister edukacji (niezapomniana Anna Zalewska) opowiadała kilka dni temu w radiowym wywiadzie, że subwencje oświatowe to nie pieniądze na utrzymanie budynku szkoły i zakup środków do dezynfekcji czy maseczek. Znalezienie na to pieniędzy jest zadaniem samorządów. Słysząc to, pomyślałam sobie, że chyba samorządów uczniowskich – tych sponsorowanych przez rodziców, którzy od początku roku zrzucają się na klasowe ręczniki papierowe, chusteczki, płyny do dezynfekcji i hektolitry mydła w płynie. 🙄
Na tym jednak nie koniec. W szkole, w której była zarażona covidem osoba, trzeba teraz przeprowadzić dekontaminację, a więc bardzo dokładnie zdezynfekować cały budynek i wszystkie sprzęty. Można to zrobić we własnym zakresie albo wynająć specjalną firmę. Jakby na to nie patrzeć, oba rozwiązania są pewnym obciążeniem dla budżetu szkoły. Obawiam się, że niektórych szkół za chwilę nie będzie stać na zakup środków do dezynfekcji i przeprowadzanie dekontaminacji kilka razy w semestrze specjalistycznym sprzętem. Cieszy mnie to, że rodzice naszej szkoły kolejny raz stanęli na wysokości zadania i błyskawicznie zorganizowali odpowiedni sprzęt. Jednak czy w każdej szkole tak będzie?
Musimy się liczyć z tym, że osoby zakażone koronawirusem będą się pojawiać co jakiś czas w szkołach. W tej sytuacji albo dyrekcja, tudzież samorząd, z podziemi wytrzaśnie dodatkowe pieniądze na walkę z epidemią albo… nawet i bez wprowadzania lockdownu znowu będziemy skazani na zdalną naukę, bo tylko na to będzie stać polskie szkoły.
To też może Cię zainteresować:
Szkoła prywatna czy publiczna – którą lepiej wybrać?
Szkoła (nie) musi stresować – o tym dlaczego zabrałam syna ze swojej starej szkoły i nie dałam sobie wmówić, że będzie przez to mięczakiem.
Nowoczesna szkoła okiem mamy pierwszaka – o tym, jak odnaleźć się po wielu latach w szkolnych murach i jak pomóc w tym dziecku.
Przepraszamy.
Jak możemy poprawić artykuł?
Dziękujemy za przesłanie opinii.