Od mojego ostatniego pobytu w szkole wiele się zmieniło. Szkolnictwo przeszło szereg mniej lub bardziej udanych reform, które odcisnęły swoje piętno na tym jak szkoła wygląda i jak funkcjonuje. Pojawiły się nowe meble, sprzęty i związane z nimi zwyczaje, jak choćby zostawianie podręczników w szkole. Plecaki uczniów stały się odczuwalnie lżejsze, a i rodzicielskim portfelom jakoś lżej znieść początek roku szkolnego, od kiedy nie trzeba wydawać pieniędzy na książki.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że miesiąc to za mało czasu, żeby mogła ocenić efekty tych zmian. Nie mam nawet takiego zamiaru. Moim celem jest jedynie opisanie pierwszych wrażeń i tego jak w praktyce wygląda nowa organizacja w szkołach. O wprowadzonych zmianach sporo czytałam albo słyszałam od znajomych. Mimo to kilka rzeczy mocno mnie zaskoczyło.
Wybierając szkołę dla mojego syna kierowałam się wygodą i sentymentem. Wygodą, bo wybrana przez nasz szkoła leży po drugiej stronie naszego osiedla. Sentymentem z kolei dlatego, że sama do niej chodziłam.
Przekraczając na początku września próg mojej dawnej szkoły myślałam więc, że wszystko o niej wiem. Wiem jak trafić do szatni, wiem gdzie są sale, świetlica i toalety. Po kilkunastu latach bezbłędnie zlokalizowałam nawet szkolny sklepik, który tego dnia był akurat zamknięty na głucho.
Niby wszystko było znajome, ale jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to wszystko jest takie jakieś obce, nowe. I nie mam tu wcale na myśli siwych włosów na głowach moich dawnych nauczycieli.
Spis treści
Szatnia
Pierwsze zmiany w mojej dawnej szkole zauważyłam już w szatni. Tradycyjne wieszaki na kurtki i worki z butami zastąpiły zamykane na kluczyk szafki. Widać dyrekcja postanowiła iść z duchem czasu, bo w sąsiednich szkołach szafki zamykane na kłódki funkcjonowały już za moich czasów.
Moda na szafki rodem z amerykańskiego filmu panuje już w większości szkół. Dzięki nim w szatni panuje porządek, nic nikomu nie ginie, a szkoła sprawia wrażenie bardziej światowej, nowoczesnej placówki. Okazuje się jednak, że w naszych warunkach klimatycznych szafki są mało praktycznym rozwiązaniem.
Lifehack: Jak uniknąć zmoczenia kurtki?
Zimą, kiedy na dworze śnieg i plucha, włożenie do szafki zaśnieżonych butów powoduje powodzie w szafkach położonych niżej. Wraz z roztopionym śniegiem spływa do sąsiada poniżej zgarnięta z drogi sól, a na kurtkach tworzą się mało estetyczne białe zacieki. Powrót do domu w mokrej albo zasolonej kurtce to zimowa codzienność, kiedy w szatni zamiast wieszaków są szafki.
Różne są sposoby przeciwdziałania temu zjawisku. Jedni radzą pakować buty do siatki – wtedy w reklamówce po mniej więcej tygodniu użytkowania tworzy się słone bajorko, którym się można oblać podczas wyjmowania butów. Drudzy radzą wyłożyć gazetą albo innym papierem dno szafki – również średni pomysł, bo namoczony papier w połączeniu ze śniegową tworzy jeszcze większe błoto, a w razie powodzi przecieka tak jakby go wcale nie było.
Po kilku latach użytkowania szafki w szkole podstawowej myślę, że naprawdę skuteczne są tylko dwa rozwiązania – kurtkę trzeba chowaćdo foliowego worka, a worek kłaść ostrożnie na butach albo dogadać się z właścicielem szafki powyżej i do górnej chować dwie kurtki, a do dolnej dwie pary butów.
Teoretycznie lżejszy tornister
Jeśli już przy szafkach jesteśmy, to przejdę od razu do kwestii szafek w klasie. Tych, w których uczniowie trzymają swoje książki i przybory plastyczne.
Z jednej strony jest to bardzo dobre rozwiązanie, bo dziecko (a raczej mama, tata, babcia albo inna osoba odprowadzająca pierwszaka do szkoły) nie musi nieść ciężkiego tornistra.
Według zaleceń Głównego Inspektoratu Sanepidu masa tornistra nie powinna przekraczać 10-15% masy ciała dziecka.
Z ciekawości zważyłam plecak i podręczniki mojego pierwszaka przed wyjściem do szkoły. Same książki i piórnik pierwszego dnia szkoły ważyły 2100 g, czyli dokładnie tyle, ile powinien ważyć cały plecak mojego syna. Tornister, strój na w-f i drugie śniadanie ważyły prawie drugie tyle, czyli cały plecak ważył ponad 4 kg!
Biorąc pod uwagę wpływ tornistra na zdrowie dziecka szafki na książki wydają się rozwiązaniem idealnym. Ma ono jednak też swoje minusy.
Przede wszystkim zdarza się, że dzieciaki zapominają książek, w których mają zrobić zadanie domowe. Obowiązek dopilnowania, żeby odpowiednia książka znalazła się w plecaku leży po stronie dziecka. To ono ma pilnować swoich książek i wiedzieć co ma zabrać, a co może zostawić w szkole.
Po miesiącu szkoły widzę, że wiele zależy od nauczyciela. Dobrze zorganizowany, dbający o swoich uczniów nauczyciel dopilnuje, żeby dziecko zabrało do domu wszystko co trzeba. Powie jakiego koloru książkę trzeba zabrać, a jaką można zostawić. Inny nauczyciel rzuci tylko w przestrzeń ponad głowami uczniów numer zadania i powie, żeby odnieść książki po lekcji do szafki. Kto się domyśli, ten zadanie odrobi. Reszta dostanie następnego dnia „BeZety”.
Kolejne trudności pojawiają się w razie choroby. Nadrabianie na bieżąco zaległości jest znacznie utrudnione, kiedy większość podręczników i ćwiczeń leży w szkole. W takiej sytuacji pozostaje kopiowanie książki od kolegi albo wycieczka rodzica do szkoły po potrzebne książki. Ostatnia opcja nadrabiania zaległości dopiero po powrocie do szkoły w przypadku dłuższej choroby jest mocno problematyczna.
Książki za darmo
Książki w 90% są darmowe. Podręczniki są własnością szkoły i wypożyczamy je z biblioteki, co oznacza, że dziecko musi o nie naprawdę starannie dbać. Nie wolno mu po nich pisać, zaginać rogów itp. Na pierwszej stronie książki jest miejsce na dane trzech uczniów korzystających z niej przez kolejne lata, ale w praktyce większość rodziców podpisuje książkę ołówkiem albo przykleja naklejkę na dodatkowej foliowej okładce. Mało ekologiczne, ale pocieszam się tym, że te same okładki posłużą nam przez wiele lat.
Na wyłączny użytek dziecka dostajemy z kolei ćwiczenia, które można wypełniać ołówkiem, piórem, długopisem albo kredkami. Nie oddajemy ich pod koniec roku, ani przy zmianie szkoły w trakcie roku szkolnego.
Napisałam, że książki są w 90% darmowe. Napisałam tak, ponieważ dodatkowo trzeba dokupić katechizm oraz ćwiczenia do religii. W niektórych szkołach rodzice muszą dokupić ćwiczenia albo dodatkowe zestawy wypychanek do zajęć plastycznych.
Zaskakująco zróżnicowany układ treści
W przypadku klas 1-3 mamy jeden przedmiot zwany edukacją wczesnoszkolną, podzielony na część matematyczną i polonistyczno-społeczno-przyrodniczą. Ten dziwny twór to tak naprawdę wielki miszmasz, gdzie na jednej stronie dziecko uczy się pisać literkę, pod spodem ma przepisać całe zdanie, a kilka kartek dalej dopasować i nakleić nazwy roślin doniczkowych (m.in. juka, dracena, pelargonia).
Słowa już w pierwszych czytankach są dość długie, skomplikowane, poziom trudności nijak się ma do poziomu sąsiadujących ze sobą zadań. Nie ma w nich stopniowego przejścia od łatwiejszych do trudniejszych słów. Zamiast kultowego „Ala ma kota” znajdujemy „Anka ma w tornistrze kolorowe flamastry i długopisy” albo coś w tym stylu.
Przeglądając te książki muszę przyznać, że idealnie oddają one poziom zróżnicowania umiejętności czytania i pisania pierwszaków. Utwierdziłam się w tym na zebraniu, podczas którego pani wychowawczyni powiedziała, dzieci po jednej zerówce w ogóle nie znają cyfr, a po innej czytają na poziomie 2-3 klasy szkoły podstawowej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby różnice te wynikały z zainteresowań dziecka albo jego pracy w domu, z rodzicami. Niestety problem ten wynika głównie z różnej interpretacji podstawy programowej w zerówce. W jednych zerówkach dzieci nielegalnie uczą się czytać, w innych omijają cyfry i litery szerokim łukiem.
Z jednej strony to dobrze, że bardziej zaawansowane w sztuce czytania i pisania dzieci znajdą w tych podręcznikach coś dla siebie i nie będą się nudzić. Z drugiej strony niepokojące jest to, że już na samym starcie pojawiają się tak znaczące różnice. Na dodatek układ treści w podręczniku unaocznia je od pierwszych dni i sprawia, że część uczniów już od początku września potrzebuje zajęć wyrównawczych. Takie problemy już na starcie mogą zniechęcać do nauki nawet bystre dzieci, które w innych warunkach miałyby szanse zdobyć tytuł szkolnego prymusa.
Ratunku! Jak spakować plecak pierwszoklasisty?
Pierwszego dnia szkoły okazało się, że w planie lekcji widnieje tylko pięć przedmiotów – edukacja wczesnoszkolna, informatyka, religia, angielski i w-f. Na półce tymczasem leży kilkanaście różnych książek do przedmiotów, których nie ma w podziale godzin, między innymi:
- Podręcznik do matematyki
- Podręcznik do edukacji polonistyczno-społeczno-przyrodniczej
- Dzień odkrywców
- Zeszyt do kaligrafii
- Zeszyt do kaligrafii matematycznej
- Wyprawka (teczka z wypychankami)
Do tego oczywiście są ćwiczenia, a nawet kolejne części (1,2,3,4) podręczników i ćwiczeń.
Zdębiałam.
Skończyłam podstawówkę, gimnazjum i szkołę średnią. Mam dyplom ukończenia studiów. Umiem wyizolować DNA z komórki bakterii i wyhodować genetycznie modyfikowane rośliny, ale nie umiem spakować plecaka dla pierwszoklasisty!
W ramach jednej z przeprowadzanych reform wycofano z klas 1-3 tradycyjny podział na przedmioty (polski, matematyka, środowisko/przyroda, plastyka, muzyka) i zastąpiono je jedną, wielką edukacją wczesnoszkolną. Do nauczania tego przedmiotu przygotowano podręczniki i ćwiczenia oraz zeszyty i teczki.
Wiecie jak sobie z tym fantem poradziłam? Poprosiłam o pomoc koleżankę, która ma dziecko w drugiej klasie. Dałam jej cały stos książek, pokazałam plan lekcji i poprosiłam, żeby mi przygotowała potrzebne rzeczy. Bez jej pomocy byłam kompletnie zagubiona.
PS. Okazało się, że wszystkie wymienione książki trzeba odnieść do szkoły. Większość z nich została w klasie na stałe.
Kącik zabaw
W salach dla klas 1-3 są tak zwane kąciki zabaw, czyli… dywany do zabaw w kółku. Czasem zabawa jest prawdziwą zabawą, a czasem po prostu odpytywaniem z wierszyka w kółku. Różnie z tym bywa. Podoba mi się jednak to, że dzieciaki nie muszą już siedzieć przez cały czas w ławkach, nawet jeśli są wtedy odpytywane.
Tablica multimedialna
Klasa dla pierwszaka w XXI wieku to nie ta sama sala lekcyjna, jaką pamiętamy ze swoich czasów. Jest w niej dywan, są szafki na książki i jest… tablica multimedialna.
– A Ty wiesz, że w szkole nie pisze się już kredą na tablicy? – zapytałam znajomej mamy na placu zabaw.
– Jak to? – zdziwiła się.
– No teraz, w XXI wieku, nauczycielka siedzi przy biurku i odpala na komputerze prezentację multimedialną, z której dzieci uczą się pisać literki.
– Koniec świata!
Wielu rodziców tak właśnie postrzega tablicę multimedialną – jako zbędny gadżet, bardziej zaawansowaną wersją kredy, która zamiast paru złotych kosztuje kilka tysięcy peelenów. Okazuje się jednak, że tablica multimedialna to o wiele bardziej zaawansowane narzędzie. To tablica, na której dzieciaki na lekcji angielskiego oglądają filmy, a na świetlicy grają w cyferkowe memory. Czyli jednak nie gadżet, a naprawdę przemyślana pomoc dydaktyczna.
Piszę Wam o tym nie po to, żeby się pochwalić jaką wypasioną szkołę ma mój syn. Piszę o tym, żebyście nie stały jak ja przez dwie minuty z rozdziawioną gębą na widok dziecka, które dotykając tablicy ręką odsłania wyświetlaną przez rzutnik kartę do gry w memory. Zatkało mnie. Zrobił to prawie z taką samą gracją jak pani odsłaniająca literki w „Kole fortuny”* za czasów mojej podstawówki.
* Tylko dinozaury mogą to pamiętać.
Wychowanie fizyczne
Wychowanie fizyczne to jeden z tych przedmiotów w szkole, który budzi moje zdziwienie i śmiech.
Po pierwsze, na w-f obowiązuje strój. I to nie byle jaki. Ściśle określony strój gimnastyczny – biały podkoszulek i ciemne (granatowe) spodenki. Sądząc po zainteresowaniu jakim w sklepach sportowych cieszą się te właśnie zestawy myślę, że zasada ta obowiązuje w większości szkół.
Jak widać, lata mijają, w sklepach są specjalistyczne koszulki do biegania, tańczenia, skakania i fikania… a strój na w-f nadal jest biało-granatowy i bawełniany 😉
Po drugie na w-f obowiązuje specjalne obuwie. Enigmatyczne określenia używane przez w-fistów typu: wygodne, bezpieczne, nieśliskie, dopasowane itp. to nic innego jak wskazówka, że dziecku najlepiej kupić halówki. Buntowałam się przeciwko temu dopóki nie zobaczyłam ilu rodziców przymierza dzieciakom buty przy regale z halówkami. Skoro wszyscy, to wszyscy. Porzuciłam moje przekonania, że na w-f wystarczą po prostu szkolne kapcie i kupiłam synowi kolejne halówki, bo jedne „piłkarskie” już miał.
Po trzecie, uzbrojony w odpowiedni strój i obuwie pierwszak, ze względów bezpieczeństwa, w żadnym razie nie może na w-fie biegać, skakać i dawać upustu swoim zasobom energii. Tym sposobem wraca z w-f bez zadyszki, bez kropli potu i bardzo niewyżyty. Tak niewyżyty, że pyta kiedy wreszcie pójdzie na trening piłki nożnej, żeby sobie pobiegać, a potem zgłasza się na ochotnika do biegania karnych okrążeń. Zabawna sytuacja.
Po tygodniu nerwowego prania stroju po każdym w-fie odpuściłam sobie i piorę go raz na dwa tygodnie. Chociaż myślę, że i to jest trochę za często. Ciągle jednak zachodzę w głowę po co są młodemu te halówki. Skoro i tak nie biega, to skłony i przysiady mógłby przecież robić w trampkach.
Wyposażenie piórnika i lista wyprawkowa
Przy zapisie do szkoły (albo na pierwszym spotkaniu z wychowawcą) większość rodziców dostaje listę rzeczy potrzebnych na zajęcia plastyczne. Takie minimum to tradycyjne farby, plastelina, kredki, bloki rysunkowe i kolorowe oraz klej i nożyczki.
Niektórzy nauczyciele dopisują do listy wyprawkowej szczegółowe wyposażenie piórnika, włącznie z zapasowym nabojem do pióra, zestawami kredek ołówkowych, flamastrów i kolorowych długopisów. A potem rodzic siedzi i kombinuje jak to wszystko poupychać tak, żeby się zmieściło i żeby piórnik dało się bez problemu zamknąć.
Na naszej liście wyprawkowej znalazł się (ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu) również mazik do pióra. Ten sam, którego używanie było 20 lat temu modną nowinką, zakazaną przez niektórych nauczycieli.
Dzisiaj muszę przyznać, że moi antymazikowi nauczyciele mieli rację. Pomazany mazakiem zeszyt z poprawkami naniesionymi specjalnym cienkopisem wygląda naprawdę mało estetycznie. Poprawki widać, a inny odcień niebieskiego wali po oczach niczym neon. Używanie tego cudu techniki powinno być ostatecznością, a tymczasem dla pierwszaka jest ulubionym przerywnikiem w trakcie pisania i poprawia nim co drugą literkę.
Nowa wychowawczyni Matiego zabroniła mu używać tego wynalazku i błędnie napisane literki poleciła mu po prostu skreślać.
-No wreszcie jakiś mądry nauczyciel! – wyrwała mi się nieopatrznie.
-Mądry? To ma być mądre? To jest przecież pokreślone! – odpowiedział mój syn kompletnie zbity z tropu.
Zadania domowe i oceny
Na koniec napiszę Wam jak to u nas jest z zadaniami domowymi, których powinno nie być. I z ocenami, których również nie ma. W teorii.
Zadania domowe? Są!
Nie wiem czy są legalne czy nie, ale nauczyciele, którzy są bardziej wymagający (albo chcą za takich uchodzić) zadają od czasu do czasu napisanie 1-2 linijek w zeszycie. Czasami trafi się też jakiś labirynt albo inne zadanie grafomotoryczne (np. pisanie po śladzie) w ćwiczeniach.
Być może jestem w mniejszości, ale popieram zadania domowe całym sercem. Dwie linijki literek to niewiele, a dzięki temu mam okazję popatrzeć (i skorygować) to w jaki sposób moje dziecię siedzi przy biurku i jak trzyma pióro. A wierzcie mi, że w wymyślaniu pozycji pisania wykazuje się ułańską fantazją.
Oceny? Obecne!
Na zebraniu w szkole dowiedzieliśmy się, że nie ma tradycyjnych stopni tylko „inne formy oceniania pracy i osiągnięć ucznia”. W naszym przypadku są to punkty, które nauczyciel przyznaje za wykonanie jakiegoś zadania, dziwnym trafem zakres przyznawanych punktów (nie mylić ze stopniami!!!) mieści się w przedziale 2-6. Jakby kto pytał, to zbieżność przyznawanych punktów i stopni jest całkowicie przypadkowa.
Jaka jest współczesna szkoła?
Zaskakująca. W jednym miejscu postępowa, w innym bardzo tradycyjna, a w jeszcze innym (nie)przypadkowo zbieżna. Nic dziwnego, że rodzice czują się w niej jakby sami byli w niej pierwszy raz.
Przepraszamy.
Jak możemy poprawić artykuł?
Dziękujemy za przesłanie opinii.