Mało brakowało, a urodziłabym w domu!

noworodek

Ciemno wszędzie, cały dom śpi. Nagle budzi mnie silny ból. Ból, który znam sprzed 6 lat i doskonale wiem, co on oznacza. Nie mam wątpliwości, że TO się właśnie zaczęło!

– Anielka, do jasnej Anielki! Nie rób mi tego, jutro jest niedziela, a mama tak bardzo chce zobaczyć w poniedziałek przedstawienie Twojej starszej siostry… – mówię do brzucha, choć już wiem, że nie doczekam w dwupaku do poniedziałku i nie zobaczę w najbliższym czasie żadnego przedstawienia.

Jest pierwsza w nocy i właśnie obudził mnie silny skurcz. Daję sobie czas do trzeciej. Jeśli w ciągu najbliższych trzech godzin pojawią się regularne skurcze, to obudzę męża i jedziemy natychmiast do szpitala. Jeśli nie, to czekam do rana i dopiero wtedy jedziemy. Wolę zaczekać, bo z doświadczenia wiem, że położne z rannej zmiany są zwykle w lepszym nastroju niż te zmęczone całonocnym dyżurem. Wyspany mąż również nie powinien marudzić, że znowu wymyśliłam sobie rodzenie dzieci w środku nocy. Czy on naprawdę myśli, że robię mu to specjalnie na złość, żeby się biedaczek nie wyspał?!

Jeśli i tak mam urodzić rano, to niech będę przynajmniej wyspana!

Próbuję zasnąć, ale jakoś nie mogę. Ciągle coś mi przeszkadza: skurcz albo gonitwa myśli. Odpalam Facebooka, odpisuję na wiadomości, gadam z przyjaciółką zza Oceanu, która pewnie je właśnie kolację. Bujam się po grupach dla ciężarówek, matek wielopieluchujących i blogerek…

O wpół do trzeciej poddaję się. Nie zasnę. Wiem, że do poniedziałku urodzę i nie zobaczę już Gabrysiowego przedstawienia w przedszkolu, na które tak bardzo czekałam, że aż chce mi się płakać. Zamiast rozpaczać schodzę na dół, wyciągam maszynę do szycia i (zagryzając jajecznicę – bo przecież nie pojadę rodzić głodna!) rozsiadam się do szycia halki pod spódnicę dla mojej Śnieżynki. Szycie spódniczki pozwala mi na jakiś czas skutecznie zająć myśli i skupić się na czymś innym niż skurcze.

Przez następne trzy godziny dopakowuję torbę, usypiam Gabę, która się właśnie obudziła i biorę ciepłą kąpiel. Po kąpieli ból ustaje.

Jest już ranek, zaczyna świtać. Nie wiem, co mam robić. Coraz trudniej mi się zdecydować czy to są skurcze czy tylko Anielka mnie jakoś tak dziwnie uwiera. A może to wszystko mi się tylko zdawało? Może jednak mnie nic nie bolało tylko mi się zdawało???

Rodzę czy nie rodzę? Oto jest pytanie!

Mój plan, żeby jechać na porodówkę, schodzi na dalszy plan do momentu, aż nie dopadnie mnie nowy skurcz. Na skurczu mam ochotę wyć, ale zapominam o całej sprawie, gdy tylko przechodzi. Po trzecim skurczu w ciągu godziny dzwonię w końcu do mamy i zrezygnowana mówię, żeby przyjechała do dzieci. Sama idę na górę budzić męża.

W tej chwili pasowałoby napisać, że alarm został wszczęty. Nie jest to jednak prawda. Im bliżej szpitala, tym mniej skurczy i przekonania, że nie jedziemy na darmo.

Zdezorientowana, zmęczona i rozdrażniona rejestruję się w szpitalu. Wchodzę na izbę przyjęć ze łzami w oczach. Mam dość. Chcę do domu albo chcę usłyszeć jednoznacznie, że oto właśnie rodzę. A tu… wielkie NIC!

Badanie wykazuje, że od dwóch tygodni nic się nie zmieniło. Rozwarcie takie sobie, bo na naciągane dwa palce (4 cm z maksymalnych 10 cm) i ani jednego skurczu na KTG. Zabieramy zapis, dokumenty i idziemy na górę, żeby lekarz dyżurny podjął decyzję o ewentualnym pozostaniu w szpitalu. W międzyczasie denerwująco optymistyczna położna setny raz mówi mi, żebym się uśmiechnęła. Jeszcze chwila i ją pogryzę! Widząc moją minę zmienia front i mówi, że nie mogę dzisiaj urodzić, bo mam zły dzień. Grrr… Naprawdę, mam kilka lepszych powodów, żeby nie rodzić akurat dzisiaj. Na przykład przestawienie mojej córki, do którego przygotowywała się od kilku miesięcy!

Czekamy na krześle pod gabinetem. Nuda i beznadzieja… Dzwonimy do domu, że niedługo wracamy. Falstart.

Przechodzi kobieta, która wygląda mi na lekarkę. Zagaduje nas, ale po chwili idzie dalej. Znika nam z oczu za drzwiami bloku porodowego, a my czekamy dalej.

Przechodzi kolejna kobieta, która wygląda mi na gimnazjalistkę. Albo, co najwyżej, na praktykantkę… Jednak to właśnie ona woła mnie na badanie. Idę, choć mam wątpliwości czy ta dziewuszka aby napewno skończyła już liceum.

Wywiad, badanie i stwierdzenie, że według niej mam rozwarcie na dwa palce (pełne 4 cm) i to wcale nienaciągane. Upierdliwie wesoła położna mówi, że niemożliwe. Młoda pani doktor upiera się jednak przy swoim. Nie wiem kompletnie komu wierzyć. Mimo wszystko lekarka jest na tyle sympatyczna, że zaczynam jej opowiadać o swoich wcześniejszych porodach. O tym, że nigdy nie miałam regularnych skurczy, nigdy nic się nie zapisało na KTG (chyba, że już na samej porodówce) i że wody nigdy nie odeszły mi same mimo dużego rozwarcia. Mówię, że ostatnim razem przy takim samym rozwarciu nie ruszyła mnie nawet kroplówka z oksytocyną, ale po przebiciu pęcherza płodowego urodziłam w ciągu 5 minut.

Dla niej ważniejszy okazuje się jednak dodatni wymaz w kierunku GBS. Lepiej żebym poszła na porodówkę, dostała antybiotyk i poczekała na rozwój sytuacji. Najwyżej trochę mi pomogą trochę urodzić – puszcza do mnie oko.

Machina ruszyła

Zdziwiony mąż zostaje posłany do samochodu po torbę z rzeczami dla mnie i dziecka. Idziemy na porodówkę. Podaję dane, podpisuję cyrografy na leczenie dziecka, którego jeszcze nie ma i pokazuję wyniki badań. Dostaję wenflon w łapę i porcję antybiotyku.

Jest 10. W ciągu godziny od przekroczenia progu szpitala byłam już równie gotowa rodzić, co wracać natychmiast do domu. Jestem zmęczona i rozgoryczona, bo 1) nie obejrzę przedstawienia Gaby 2) nie wiem, jak długo będę siedzieć na porodówce. Pewnie co najmniej do wieczora. Pociesza mnie jedynie to, że ktoś podjął za mnie decyzję i teraz wszystko już nie muszę się zastanawiać czy to już czas, żeby jechać do szpitala. Przynajmniej tyle.

Przychodzi kolejna położna, która będzie się mną zajmować podczas porodu. Bez przekonania poddaję się kolejnemu badaniu. Wiem doskonale, co usłyszę… bla, bla, bla… naciągane 4 centymetry. Zrezygnowana zamykam oczy i mam ochotę wyć. Mąż kładzie mi rękę na czole i jedynie to dodaje mi sił.

– No, kochana, rozwarcia masz tyle, ile chcesz. Trzy palce jak nic.

Że co?! Kwadrans temu były wątpliwe albo i niewatpliwe dwa, a teraz trzy???? 6 centymetrów?! Przecież nic mnie nie boli. Trochę napiera na spojenie łonowe, ale to nie są żadne skurcze. Czuję się jakbym nosiła w brzuchu kamienie i to wszystko.

Co oni mają tu z tymi palcami, że każdy bada inaczej?

No nic. Siedzę cicho i poddaję się kolejnym zabiegom. Jak położna mówi, żeby sobie posiedziała w wannie hydromasażem, to wykonuję posłusznie jej polecenie. Zostawiam męża z niedokończoną krzyżówką i rozsiadam się w wodzie z bąbelkami. Choć rozsiadam to za dużo powiedziane, bo mało nie dostaję od nich zawału. Woda bulgocze jak wściekła, a ja mam ochotę uciekać. W sali jest jednak tak gorąco, że mimo wszystko wybieram siedzenie w chłodnej wodzie. Wtedy właśnie do łazienki wpada, dosłownie na moment, położna.

– Ty sobie siedź w wodzie, a ja tylko sprawdzę co i jak. Jak Ty tak rodzisz bezboleśnie, to się boję, że mi urodzisz w wodzie… 8 centymetrów rozwarcia!

Robię wielkie oczy, ale po sekundzie wybucham śmiechem. Nie wierzę w ani jedno jej słowo. Prawie jej się udało :D

Stopy mi rozmakają, więc wychodzę z wody. Pochylam się nad umywalką, żeby ochlapać twarz zimną wodą i… chlust na podłogę. Wody mi odeszły. Czyżbym faktycznie rodziła?!

Od podania antybiotyku minęło tylko 2,5 godziny. Skurczy brak, rozwarcie poszerza się i znika, choć ostatnio podobno tylko się poszerza ;) Wody płodowe odchodząCyrk na kółkach: rodzę, a przecież miałam wracać do domu!

Pół godziny i cztery skurcze później przychodzi na świat nasza malutka córeczka. Urodziła się, choć nikt w to nie wierzył.

 noworodek-porod-w-domu

Ta jedna decyzja…

Czuję jak moja mała córeczka trzyma mnie za rękę i mimowolnie wracam myślami do wydarzeń sprzed dwóch tygodni.

Powoli dociera do mnie, że wystarczyła jedna decyzja lekarza, podjęta bardziej z ostrożności niż doświadczenia czy przekonania, by wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Gdybym wróciła do domu, to jestem przekonana, że nie zdążyłabym na czas do szpitala. Urodziłabym niespodziewanie w domu, ciągle oczekując regularnej akcji porodowej i skurczy, które nigdy nie nadeszły.

Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Znalazłam się na czas w szpitalu i urodziłam spokojnie, bez nerwów w odpowiednich warunkach, pod opieką doświadczonego personelu. Ciągle jednak nie mogę wyjść z szoku, jak nie wiele brakowało, żebym została odesłana z powrotem do domu.

Jeśli kiedykolwiek będziesz mieć wątpliwości, czy to już napewno jest poród, to pamiętaj, że każdy poród jest inny. Nie czekaj więc do ostatniej chwili, aż zacznie się akcja porodowa niczym z amerykańskiego filmu –  z bólem, krzykiem i skurczami jak w zegarku. Czasami oczekując książkowego przebiegu porodu można go zwyczajnie przeoczyć.

Czy ten artykuł był pomocny?

Przepraszamy.

Jak możemy poprawić artykuł?

Dziękujemy za przesłanie opinii.