Lista rzeczy, których nienawidzę w byciu mamą jest długa. Baaardzo długa. Oto tylko jej część.
Nienawidzę wstawać codziennie rano i wymyślać co zrobić Matiemu na śniadanie do szkoły, żeby codziennie nie miał w śniadaniówce chleba z serkiem do smarowania.
Nienawidzę pytać go, czy zrobił zadanie, pilnować zadań długoterminowych (np. za tydzień pani będzie pytała alfabetu).
Nienawidzę powtarzać z nim codziennie angielskiego, bo jeśli nie powtórzę, to zapomni i nie będzie nic umiał nawet po kilkunastach latach nauki języka.
Nienawidzę wymyślania coraz to nowych zabaw do powtarzania słówek z angielskiego.
Nienawidzę tego, że muszę o wszystkim pamiętać. Tego, że w poniedziałek jest dzień pluszowego misia w szkole. I tłumaczenia starszej córce, że w jej przedszkolu takiego dnia nie ma, a potem okazuje się, że jednak, do jasnej Anielki, jest, bo przysłali maila w niedzielę o 11. Oczywiście, wszyscy poza nami sprawdzają maile w weekendy.
I nienawidzę tego, że nie mam popołudniu wolnego, bo zawsze jest jakaś piłka Matiego, biegi albo mój niemiecki (nie sądziłam nigdy, że niemiecki też znajdzie się na tej liście).
I jeszcze tego, że modzie na zajęcia dodatkowe ulega nawet moja niezwykle asertywna Gaba, która chce chodzić na JAKIEŚ zajęcia, bo wszystkie dzieci gdzieś zawsze chodzą, a ona NIGDY.
Skąd ci rodzice mają na to wszystko czas?!
/Nie mają. Zatrudniają do tego opiekunki, a raczej odprowadzaczki. Serio. True case./
Bądź tu mądry i wytłumacz dziecku, że przedszkole to jedyny okres wolności w życiu, bo jak pójdzie do szkoły, to się zacznie codzienne wstawanie i harówka do wieczora. Wpadnie w wir, który się skończy dopiero jak będzie na emeryturze. O ile jej dzieci nie wpadną na pomysł, żeby zatrudnić babcię w charakterze odprowadzaczki.
Czasem mam ochotę napisać taki dosadny list otwarty do rodziców i nauczycieli, żeby sobie wszyscy dali na wstrzymanie.
Żeby nie wymyślali dzieciom:
- wycieczek (=> przygotować plecak, odpowiedni strój i wypasiony prowiant)
- teatrzyków (=> wpłacić tyle i tyle do tego i tego dnia)
- extra prac plastycznych (=> daj dziecku po 3 metry muliny w 5 kolorach i najlepiej jeszcze zrób do tego wór kwiatków z bibuły)
- klasowych śniadań (=> Mamo, posiejesz mi rzeżuchę, żebym mógł zabrać do szkoły?)
- wigilii klasowych (=> Mamo, usmażysz mi rybę dla całej klasy)
- dnia babci, mamy i wielkanocnego zajączka (=> Mamo, upieczesz ciasto?).
Choćbym to wszystko ogarnęła, to i tak na koniec roku szkolnego, jak królik z kapelusza, wyskoczy zawsze pani dyrektor z „zaproszeniem” do niesienia w imieniu przedszkolaków pocztu sztandarowego.
– Oczywiście, że mąż może ponieść sztandar. Tak, z przyjemnością pójdę w procesji Bożego Ciała z dwoma córkami (2 i 5 lat) i synem (lat 7).
Ta… Puszczę dzieci w tłum i niech się głównodowodząca zakonnica martwi, żeby dziewczynki równo sypały kwiatuszki, a chłopcy dzwonili w wyznaczonych momentach. I jeszcze, żeby odstępy między dziećmi były równe, a chłopcy pod żadnym pozorem nie mieszali się z dziewczynkami. Puszczę je beztrosko i odbiorę po procesji. Może dziki tłum ich nie stratuje…
Wybaczcie, ale to już jest ponad moje siły i robię wszystko, byle się z tego wykręcić. Niech ktoś inny idzie.
Perfekcyjna Matka Polka to nie ja!
Czuję jak powoli robię się taką typową mamuśką z amerykańskich filmów o matkach, które nienawidzą innych matek za to, że tamte są perfekcyjne. Sączę jad, bo sama nie jestem perfekcyjna, chociaż bardzo chciałabym być.
To dlatego czasami w moich oczach czai się chęć dokonania mordu na wszystkich tych matkach, które nigdy nie zawalają i dzięki temu ich dzieci nigdy nie spóźniły się na wycieczkę tak bardzo, że aż na nią nie zdążyły. :(
Przepraszamy.
Jak możemy poprawić artykuł?
Dziękujemy za przesłanie opinii.