Są takie dni, kiedy wszystko, co robią moje dzieci, mnie drażni. Malowanie farbami, zabawa ciastoliną, wpuszczanie psa do łóżka, a nawet samodzielne nalewanie wody do kubka w ich wykonaniu, działa na mnie jak detonator. Wybucham z siłą bomby atomowej, a mój zasięg rażenia dociera do wszystkich domowników. Włącznie z psem.
Innego dnia te same rzeczy napawają mnie spokojem, a nawet dumą. W takie dni mówię:
– O, jaka jesteś już samodzielna!
– Nie przejmuj się. Zaraz to wytrzemy.
– Widzę, kochany Hugonku, że dobrze ci w moim łóżku pod kołderką…
Co decyduje o tym, jaka jest moja reakcja? Mój stan wewnętrzny. Poziom pobudzenia, na którym danego dnia funkcjonuję.
Spis treści
Krzyczysz na dziecko czy na coś innego?
Wszystkie nasze reakcje są wypadkową tego, co dzieje się wokół nas i naszego wewnętrznego stanu. Kiedy więc jesteśmy zmęczone albo zestresowane, mamy tendencję do ostrych reakcji w odpowiedzi na wydarzenia, na które w innej sytuacji nawet byśmy nie zwróciły uwagi.
Każdy człowiek ma wewnętrzną skalę pobudzenia. Od stanu całkowitego wyciszenia do ekstremalnego pobudzenia, przy czym zazwyczaj bazuje na właściwym dla siebie poziomie zerowym. Będąc na poziomie zero, jesteśmy skłonne do działania, ale bez nadmiernego pobudzenia. Niższe poziomy sprawiają, że wpadamy w stan wyciszenia – jesteśmy wyluzowane, wpadamy w zadumę, niemoc, przysypiamy.
Wyższe poziomy sprawiają, że mamy więcej energii, ale wtedy z kolei stajemy się bardziej drażliwe i nerwowe. Nasz układ nerwowy przechodzi w stan alarmowy, który szykuje nas do walki albo ucieczki. W tym stanie jesteśmy bardziej podatne na wszelkiego rodzaju bodźce i skłonne do wybuchu z byle powodu. Myślę, że doświadczyłaś tych stanów wiele razy, tak samo jak ja.
Cała sztuka polega na tym, by umieć określić, na jakim poziomie jesteśmy i przenieść się na ten, którego w danej chwili potrzebujemy. Najlepiej w okolice poziomu zerowego, w którym jesteśmy najmniej podatne na wybuchy.
Dlaczego krzyczysz na dziecko?
To, że krzyczysz na dziecko, nie wynika z tego, że jesteś złą mamą. Powodem Twojego krzyku jest prawdopodobnie to, że Twój układ nerwowy jest przeciążony i nie radzi sobie z dodatkowym stresem, np. psią piłką, którą prawie dostałaś w głowę. Aby to zmienić, najpierw musisz sobie uświadomić, co powoduje stres, który uruchamia sygnały alarmowe w Twoim organizmie i przenosi Cię na wyższy poziom pobudzenia.
W self-regu wyróżnia się 5 obszarów (biologiczny, emocjonalny, poznawczy, społeczny i prospołeczny), czynników regulacji, które pomagają nam się przenosić ze stanu pobudzenia do wyciszenia i odwrotnie. Analiza tych 5 obszarów to doskonała droga do poznania samego siebie, więc jeśli chcesz poznać je lepiej, to z całego serca polecam Ci lekturę książki „Self-reg” dr. Stuarta Shankera.
Wróćmy jednak do głównego tematu tego artykułu, jakim jest krzyczenie na dzieci.
3 powody do krzyku
W oparciu o książkę dra Shankera i własne obserwacje stworzyłam podręczną listę powodów do krzyku. Lista ta powstała na podstawie moich obserwacji. Wszystkie sytuacje, kiedy puszczały mi (albo komuś w moim otoczeniu) nerwy notowałam, a następnie dzieliłam na 3 grupy:
1. Biologiczne
W grupie czynników biologicznych znajduje się wszystko to, co się dzieje z ciałem. Są tutaj głód, pragnienie, komfort cieplny, niezaspokojone potrzeby fizjologiczne (kiedy ostatni raz byłaś w toalecie?), ból pleców, migrena, zmęczenie spowodowane noszeniem dziecka na rękach i wiele, wiele innych rzeczy, które obniżają wytrzymałość na hałas i marudzenie.
Pod względem reakcji na stres niewiele różnimy się od naszych dzieci. Podobnie jak one jesteśmy rozdrażnione z głodu, pragnienia czy zmęczenia. Tyle że my rzadziej sobie to uświadamiamy i mamy tendencję do ignorowania sygnałów płynących z naszego ciała.
Stres biologiczny tu i teraz
Aby ocenić poziom zmęczenia i podatność na wybuchy kontroluję swój stan, zadając sobie pytania:
- Czy się wyspałam?
- Ile razy wstawałam w nocy?
- Czy miałam czas na spokojne śniadanie i poranną toaletę?
- W której fazie cyklu jestem?
- Czy czuję się zdrowa?
- Co mnie boli?
Nie poprzestaję na odpowiedzi na te pytania, ale szukam rozwiązań. Zażywam leki na alergię, zanim zatkany nos zacznie mi przeszkadzać. Zakładam wygodne ubranie. Robię sobie delikatny makijaż, żeby zobaczyć w lustrze swoje ładniejsze i mniej zmęczone oblicze. Jeśli mam taką potrzebę i możliwość w ciągu dnia, to odpoczywam – najczęściej wygląda to tak, że oglądam z dziećmi bajkę i przytulam się do nich. No dobra, najczęściej jednak puszczam bajkę, przytulam się do nich i śpię.
Ponadto, aby zadbać o swój dobrostan, wprowadziłam rytuał picia porannej kawy z mężem. To nasz czas na luźne pogaduchy, zaplanowanie dnia, podzielenie zadań zawiązanych z opieką nad dziećmi i domem, a nawet obgadanie obejrzanego wieczorem filmu. /Mąż powiedział, że koniecznie muszę o tym napisać, więc piszę./
Chroniczne zmęczenie
Jakiś czas temu koleżanka, która pilnowała swojego dwuletniego bratanka przez całe popołudnie, zapytała mnie czy opieka nad własnymi dziećmi też jest taka męcząca. Nie wiedziałam co jej odpowiedzieć. Pamiętam, jak na początku macierzyństwa byłam bardzo zmęczona. Tęskniłam za dawną sobą, która nie zasypiała po przeczytaniu jednego zdania w książce i była w stanie dotrwać do końca odcinka półgodzinnego sitcomu. To były czasy, kiedy nie piłam kawy.
Minęło 10 lat. Teraz mam trójkę dzieci, a moje życie kręci się wokół kawy. Mój stopień zmęczenia definiuję za pomocą określeń takich jak:
- mam dużo energii po kawie,
- napiłabym się kawy,
- teraz to już nie pomoże mi nawet mocna kawa i…
- mimo kawy padam na twarz.
Kawa pomaga mi pokonać zmęczenie. Jest moim paliwem. Nie zastępuję nią odpoczynku, snu ani jedzenia, ale dzięki niej mam siłę ruszyć się z krzesła, bez nieprzyjemnych spadków ciśnienia. Sięgam po nią bez wyrzutów sumienia, bo kawa to też bogate źródło antyoksydantów, o których prozdrowotnym działaniu nie muszę chyba nikomu przypominać.
Coraz częściej łapię na tym, że prędzej jestem skłonna wydać pieniądze na jakiś nowy gatunek kawy albo odłożyć pieniądze do skarbonki na ekspres do kawy – kliknij i zobacz mój wymarzony ekspres Melitta – niż nowy ciuch czy książkę.
Ciekawostka
Pierwszy na świecie filtr do kawy został zrobiony z bibułki do wycierania kleksów syna pewnej niemieckiej gospodyni domowej Melitty Bentz na początku XX wieku. Podobno wymyśliła go, bo przeszkadzało jej to, że ostatni łyk kawy był zawsze pełen fusów. Wynalazek Melitty udało się opatentować i wprowadzić do sprzedaży, co dało początek rodzinnemu przedsiębiorstwu.
Ta historia od dawna rozbudza moją wyobraźnię. Pomyślcie, jak bardzo musiała być zmęczona taka matka dwóch ruchliwych synów sto lat temu. Jak bardzo musiało jej zależeć na wyciśnięciu z ziaren kawy, ile się da, że wynalazła coś tak rewolucyjnego jak jednorazowy filtr do kawy. I to z kawałka zeszytu własnego dziecka.
Moje ciało krzyczy na mnie, a ja krzyczę na dzieci
Zauważyłam, że rzeczy takie jak ciężka noc spowodowana wierceniem się najmłodszej w łóżku albo jej bardzo wczesna pobudka sprawiają, że trudniej mi panować nad sobą w ciągu dnia. Są też takie dni, kiedy mimo przespanej nocy, tak bardzo skupiam się na „gaszeniu dziecięcych pożarów”, że zapominam o jedzeniu i dopuszczam do stanu, kiedy jestem tak głodna i poirytowana, że wrzeszczę na nie bez powodu. A potem rzucam się na ciasteczka, czekoladki albo coś innego, co szybko podniesie mi poziom cukru we krwi i mnie doładuje. Oczywiście po chwili znowu jestem głodna i sytuacja się powtarza.
To wszystko są sytuacje, do których doprowadzam ignorując sygnały płynące z mojego organizmu.
Jeśli masz podobnie, to pewnie już wiesz, że ta historia nie ma prawa skończyć się happy endem. Dlatego, kiedy następnym razem puszczą Ci nerwy, zapytaj siebie samej, czego Ci potrzeba.
Zadbaj o swoje ciało, bo ono jest Twoim głównym narzędziem do opieki nad dzieckiem, zabawy i wykonywania codziennych obowiązków.
2. Emocje
Kiedy już sprawdzę, co mówi do mnie moje ciało i zaspokoję jego podstawowe biologiczne potrzeby, przechodzę do umysłu. W głowie mieszka większość naszych stresorów, ale ja zajmuję się nią w drugiej kolejności. Dlaczego? Bo zaopiekowanie się swoimi emocjami wymaga zwykle znacznie więcej czasu i wysiłku niż zaspokojenie głodu czy pójście do toalety.
Zastanów się, co Cię martwi. Sytuacja w pracy? Kłótnia z mężem? A może to, że jesteś zestresowana, bo potrzebujesz chwili wolnego, a na horyzoncie nie ma nikogo, kto mógłby, choć na godzinę, przejąć Twoje dzieci?
Zatrzymaj się, sprawdź, co Cię gnębi. Zrób w głowie listę możliwych rozwiązań, porozmawiaj o tym z kimś. Podziel się swoimi problemami, a ktoś może podsunie Ci jakieś rozwiązanie.
Co wpływa na Twoje emocje i powoduje chęć krzyku?
Czy zauważyłaś, ile złych wiadomości dociera do ciebie w ciągu dnia? Wzrost zakażeń nowym wariantem koronawirusa, alert o silnej burzy z gradem, zdjęcia z wypadków drogowych, protesty, zmiany w prawie – to wszystko są informacje, które mają realny wpływ na Twoje emocje.
Martwisz się o swoich bliskich. Zastanawiasz się, czy Twoje plany wakacyjne dojdą do skutku. Lękasz się o to, co nastąpi w nadchodzących tygodniach.
Pomyśl, co wywołuje Twoje obawy – radio, internet, social media, czarnowidztwo sąsiadki? A jak już będziesz wiedzieć, to po prostu wycisz to źródło złych emocji. Prawda jest taka, że na większość tych wydarzeń nie masz wpływu. Inne nie dotyczą Cię bezpośrednio. Spokojnie więc możesz je odpuścić.
Niepokój o bezpieczeństwo dzieci
Zagrożone bezpieczeństwo dzieci jest tym, co momentalnie uruchamia sygnał alarmowy w głowie każdej mamy. Potrafimy rzucić wszystko, działać z siłą i prędkością, o jaką nigdy w życiu byśmy się nie podejrzewały. W sekundę przemieniamy się w waleczne lwice gotowe bronić swoich młodych.
Problem w tym, że taka reakcja zdarza mi się również w sytuacjach, które tego zupełnie nie wymagają.
Na przykład wtedy, gdy idziemy naszą osiedlową uliczką, drogą nie jedzie żaden samochód, a mój przedszkolak chce mi pokazać, że umie sam przejść przez ulicę. Albo wtedy, gdy jedno z nich stoi na krześle i próbuje wyjąć z górnej szafki porcelanowy kubek. Albo kiedy 3-latka chce samodzielnie pokroić jabłko naostrzonym nożem.
Zawsze wtedy, kiedy mam ochotę gwałtownie i stanowczo uziemić moje dzieci, zadaję sobie dwa pytania.
1) Czy to, co robią, rzeczywiście zagraża ich bezpieczeństwu?
2) Co mogę zrobić, żeby poczuć, że są bezpieczne?
Celowo napisałam tutaj „poczuć, że są bezpieczne” zamiast „by były bezpieczne”, bo sytuacji obiektywnie niebezpiecznych jest tak naprawdę zaledwie kilka w miesiącu. Po 10 latach życia w domu, w którym mieszka małe dziecko, nasze otoczenie jest w 99% przystosowane do dzieci. Poza tym moje Tygrysiaki na ogół zachowują się rozsądnie i same dbają o swoje bezpieczeństwo. Mimo to poczucie zagrożenia pojawia się w mojej głowie średnio raz na godzinę. Co robię, żeby nie krzyczeć na nich, kiedy boję się o ich bezpieczeństwo? Przypominam o zasadach domowego bhp, asystuję podczas robienia „niebezpiecznych” czynności albo proszę kogoś o opiekę nad nimi, a sama wychodzę do innego pokoju, żeby się uspokoić.
Chęć bycia idealną mamą zamiast po prostu mamą
Niemożliwość osiągnięcia celu, pomimo dążenia do niego, również często powoduje wybuchy złości na dzieci.
Sama jeszcze niedawno czułam frustrację moim własnym życiem, które toczyło się w domowym bałaganie, wokół niedopranych skarpetek i brudnych garów, a polegało głównie na gotowaniu obiadów, których i tak nikt potem nie chciał jeść. Czułam, że nawalam jako family manager i mama. Ja się tu staram, wymyślam surówki i zdrowe pasty warzywne, a oni i tak wolą makaron z serem.
Tak naprawdę wcale nie musiałam nic robić. Nie musiałam mieć porządku w domu. Nie musiałam sama gotować obiadu. Te „musiałki” w mojej głowie sprawiały, że się denerwowałam i krzyczałam na dzieci z powodu kilku klocków na podłodze czy marudzenia, że oni nie chcą jechać na żadną wycieczkę, bo dobrze im pod domem.
Tymczasem musiałam jedynie przestać dążyć do bycia idealną mamą, a zamiast tego zacząć być mamą, jakiej chcą moje dzieciaki. Aby to zrobić, musiałam skupić się na prawdziwych potrzebach swoich i swojej rodziny. Odkąd zmieniłam swoje podejście i zamiast na porządku skupiłam się na ignorowaniu bałaganu, jestem o wiele spokojniejsza.
Poczucie braku kontroli i tryb przetrwania
Niezależnie od odpuszczania, codziennie, mniej więcej w okolicach godziny 16-tej przestaję nadążać. Czuję wtedy, że świat, a w szczególności moje dzieci są na dużo wyższym poziomie energetycznym niż ja. W tych momentach mój poziom stresu gwałtownie rośnie, co objawia się krzykiem – głośnym, rozpaczliwym wołaniem „STÓJ!!!” w reakcji na coś, co normalnie mi zupełnie nie przeszkadza.
Jak możesz się domyślić, to wołanie nie daje nic poza jeszcze gwałtowniejszą reakcją moich dzieci, fochem albo całkowitym ignorowaniem mnie. Ignorowanie mojego alarmu prowadzi z kolei do jeszcze silniejszego alarmu i awantura gotowa.
Jedną ze strategii radzenia sobie z tym, było chowanie się w niewidzialnej skorupie, czekając na porę kładzenia dzieci do łóżek. Mój mąż nazywa to trybem przetrwania. Im dzieci są starsze, tym później nadchodzi pora spania, a samo kładzenie dzieci do łóżek bardziej przypomina zaganianie rozbieganego stada owiec do zagrody. W trybie niskiego zużycia energii spokojne posłanie trójki dzieci do spania jest niewykonalne. Nic więc dziwnego, że taka misja prawie zawsze kończy się krzykiem.
Tryb przetrwania to ślepa uliczka zakończona spektakularnym wybuchem złości z bezsilności.
Przed przejściem w tryb przetrwania ratuje mnie popołudniami tylko podładowanie wewnętrznych baterii. Dzięki temu mogę wskoczyć na tryb energetyczny zbliżony do dzieci, czyli taki na którym nie będę się irytować z byle powodu. Osiągnąć ten stan pomaga mi… (tak, zgadliście!) popołudniowa kawa❤️
3. Organizacja życia rodzinnego
Ostatnia grupa stresorów jest szeroko związana z organizacją życia rodziny i natłokiem zadań do wykonania. Są takie tygodnie, kiedy dzieci mają kumulację wycieczek, zadań i zamówień na specjalne materiały plastyczne, dom domaga się spotkania z dekarzem albo elektrykiem, mąż jest zawalony pracą, a ja ledwo wyrabiam się na zakrętach. W takich warunkach łatwo o czymś zapomnieć. Łatwo pomylić godziny, dni, a nawet dzieci.
Wielozadaniowość przy opiece nad dziećmi
– Wiesz, czym się różni kobieta od mężczyzny? Wielozadaniowością. Kobieta robi kilka rzeczy naraz, a mężczyzna tylko dwie: oddychanie i coś jeszcze.
Ten kiepski żart (a może raczej żarto-wymówkę) słyszę z ust mojego męża niemal codziennie. Najczęściej wtedy, kiedy stoi oparty o kuchenny blat i patrzy przed siebie w oczekiwaniu na kawę.
W moim wielozadaniowym trybie czas parzenia kawy to czas na: opróżnienie zmywarki, załadowanie nowej porcji naczyń, starcie okruchów ze stołu, odpisanie na wiadomości na telefonie, szybką odpytkę z tabliczki mnożenia, wysłuchanie opowieści o tym, co było/będzie w szkole… i znalezienie córce kleju na plastykę. I to wcale nie jest tak, że kawa w naszym ekspresie parzy się pół dnia. Ona się parzy naprawdę szybko, ale ja nawet to „naprawdę szybko” muszę wykorzystać. Muszę i już.
Co się dzieje, kiedy w tym czasie pojawi się jakiś niespodziewany wypadek? Co się dzieje, kiedy mleko się rozleje, kanapka spadnie na podłogę masłem do dołu albo okaże się, że Mati nie może znaleźć szkolnych nożyczek? Matka oczywiście zamienia się we wściekłego Mamozaura.
Prawda jest taka, że…
Wielozadaniowość pozwala nam wmawiać sobie, że jesteśmy tacy produktywni i dorośli i wspaniali, podczas gdy w rzeczywistości pędzimy na oślep prosto w załamanie nerwowe.
Carla Naumburg
Jednozadaniowość i uważność to przepis na spokój
Wróćmy do tej sytuacji, kiedy wstaję rano i ogarniam w pośpiechu cały dom, siebie i rodzinę. Balansuję wtedy na granicy wybuchu, starając się zrobić wszystko możliwie najlepiej, choć tak naprawdę nie mam na to zasobów. A gdybym tak wzięła przykład z mojego męża? Gdybym porzuciła wielozadaniowość i skupiła się na czekaniu na kawę? Na wdychaniu jej zapachu?
Aromat świeżo parzonej kawy przywodzi mi na myśl mój rodzinny dom, w którym codziennie rano pachniało kawą. To wspomnienie mocowania się z puszką, w której babcia trzymała kawę i której czasami nie mogła otworzyć. To uklepywanie łyżeczką zmielonych ziaren w pojemniczku od ekspresu, które było moim ulubionym porannym rytuałem, gdy byłam chora i nie szłam do szkoły. To uderzający w nozdrza zapach kawy. To zapach bezpieczeństwa, codziennej rutyny i dziecięcej beztroski. To wspomnienie, które dodaje mi sił – bo skoro moja mama czy babcia dały radę, to i ja dam.
Skupienie się na tym, co się dzieje tu i teraz, pomaga odzyskać spokój i poczucie kontroli. Ściąga ze mnie presję, pozwala zwolnić i docenić siebie za to, co robię. Odsuwa ode mnie myśli, że jestem niewystarczająco dobrą mamą, że muszę zrobić więcej i lepiej, że powinnam się jeszcze bardziej postarać.
Robienie jednej rzeczy naraz jak pilnowanie ciasta w piekarniku, składanie prania czy obserwowanie dzieci podczas rysowania sprawiają, że rzadziej krzyczę na moje dzieci i jestem generalnie spokojniejsza. Spróbuj, a przekonasz się, że to działa.
Kiedy wszystko się sypie – czas na przerwę
Chociaż przez większość dnia jestem mamą na 100%, to są momenty, kiedy budzi się we mnie tęsknota za dorosłym JA i potrzeba spędzenia kilku chwil w świecie bez dzieci. To ten moment, kiedy wychodzimy na małżeńską randkę albo spotykam się z koleżanką na babskie ploty. Takie wyjścia są potrzebne każdej z nas, żeby złapać dystans do macierzyństwa i zobaczyć, że świat nie kręci się wokół tego ile kto zjadł surówki, gdzie zapodział się kucyk pony i co się stało z ostatnią parą czystych skarpetek. Dzięki nim możemy sobie uświadomić, że krzyczenie na dzieci jest objawem przeciążenia i przedawkowania macierzyństwa.
Kiedy obserwuję u siebie te objawy, umawiam się z koleżanką na kawę albo na lody.
Oczywiście kawowe
PS. Piszę te słowa, piję moją popołudniową kawę i powoli dociera do mnie, że ten rytuał siedzenia w ogrodzie z kubkiem kawy albo herbaty w ręce jest moim ulubionym sposobem na to, żeby się wyciszyć i nie krzyczeć na dzieci. I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu w ogóle nie piłam kawy i nie miałam na kogo krzyczeć…
Literatura
W napisaniu tego artykułu pomogły mi dwie książki, które z całego serca mogę Ci polecić. Pierwsza to „Self-reg” Stuarta Shankera. Znajdziesz w niej podstawy samoregulacji. Jest napisana dość trudnym językiem, bo nie jest adresowana głównie do rodziców, lecz do specjalistów pracujących z dziećmi.
Druga książka to „Jak nie krzyczeć na swoje dziecko” Carli Naumburg. To zdecydowanie lżejsza książka o tym, co może wyprowadzać Cię z równowagi i jak obniżyć poziom napięcia w Tobie tak, żebyś nie wybuchała na dzieci. A także o tym, co robić, kiedy mimo wszystko wybuchniesz. Choć autorka nie nazywa swojej metody self-regiem, to książka ta jest praktycznym poradnikiem samoregulacji dla mam. I ojców.
Artykuł powstał we współpracy ze sklepem internetowym specjalizującym się w sprzedaży kawy i ekspresów do kawy coffeedesk.pl.
Przepraszamy.
Jak możemy poprawić artykuł?
Dziękujemy za przesłanie opinii.