Szkoła (nie) musi stresować!

uczeń-pisze-w-ławce

— Cześć synu! Jak tam w szkole? — zapytałam mojego syna dwa tygodnie od rozpoczęcia pierwszej klasy. Wiedziałam, że nie powinnam tego robić. Wypytywanie to przecież pierwsza rzecz, jakiej zabraniają eksperci od wychowania, psychologii i dobrych relacji w rodzinie. Olałam to. Wiedziałam, że sam nie zacznie mówić, a widziałam po jego zachowaniu, że coś się stało.

— Czwarty raz mnie przesadziła! — wykrzyczał mój syn rzucając ze złością w kąt swój szkolny plecak. Ten sam plecak, z którym jeszcze dwa tygodnie temu w ogóle nie chciał się rozstawać.

To wszystko. Więcej rozmawiać nie chciał. Entuzjazm, z jakim przestępował szkolne progi na początku września znikał w zaskakującym tempie. Zachowanie miał wzorowe, nie był w ogóle upominany. Nie miał też problemów z zadaniami domowymi, a nawet jako pierwszy w klasie dostał szóstkę z informatyki.

Pozornie więc wszystko układało się znakomicie. A jednak rozmowy o szkole kończyły się zawsze awanturą albo histerią. W odpowiedzi na pytanie jak było w szkole nie mówił nic, miętolił podkoszulek albo wybuchał złością. Zdarzyło się nawet, że przykrył się poduszką i po cichu rozpłakał.

Nie poznawałam własnego syna. To nie było to samo dziecko, które przybiegało z radością z przedszkola i bez końca opowiadało czego się nauczyło, w co bawiło i co dobrego było na obiad. To było zupełnie nie w jego stylu.

Widziałam, że dzieje się coś niedobrego. Próby dowiedzenia się w czym rzecz spełzły na niczym, więc postanowiłam poczekać do zebrania i delikatnie wybadać wychowawcę.

uczniowie-zglaszaja-sie-do-odpowiedzi

Pozwólcie jednak, że zanim przejdę do tej rozmowy i konkretów, to nakreślę Wam nieco szerszy obraz sytuacji.

Pierwsze dni w szkole pełne stresu

Szkoła od początku okazała się być większym przeżyciem, niż przypuszczałam. Całe gadanie ministrów edukacji i nauczycieli o łagodnym przejściu z zerówki do szkoły okazało się jedną wielką ściemą. Niesprawiedliwością byłoby jednak napisać, że zawiódł system. W naszym przypadku zawiódł bowiem czynnik ludzki, czyli nauczyciel.

Zrzucając winę na nauczycielkę, pomijam nasze trudności komunikacyjne, dość ostrą wymianę maili i nasze wzajemne relacje, które nie dotyczyły bezpośrednio Matiego, a raczej ilości i jakości wysyłanych wiadomości.

Jak zwykle w takich sytuacjach starałam się oddzielić swoją niechęć i uprzedzenia na bok, żeby nie przekazywać ich mojemu dziecku. To jedna z moich głównych zasad rodzicielstwa, których staram się sumiennie przestrzegać. Przynajmniej do momentu, gdy nie zobaczę, że dzieje się coś złego i trzeba dziecku nakreślić inny, bardziej krytyczny obraz sytuacji.

Nie chcę szkalować szkoły, do której pod wpływem sentymentu zapisałam moje dziecko. Kocham tą placówkę całym sercem i wspominam jako jedną z najlepszych w mojej szkolnej karierze.

Chcę zwrócić Waszą uwagę na to, co może wpływać negatywnie na dzieci i powodować stres. Co może wpływać ujemnie na ich zachowanie i osiągnięcia w szkole. Chcę, żebyście wiedzieli gdzie można szukać źródła problemów i dzięki temu mogli szybciej znaleźć skuteczne rozwiązanie.

Przyprowadzanie do szkoły

Tak naturalna i prosta rzecz jak przyprowadzanie dzieci do szkoły okazała się w klasie Matiego wielce problematyczna.

Najpierw nauczycielka miała odbierać dzieci z szatni. Potem to ustalenie zmieniono i wszystkie dzieci miały być odprowadzane przez rodziców na świetlicę, z której miał ich odbierać nauczyciel. Skończyło się tym, że nauczyciel się nie zjawiał na świetlicy, bo czekał na klasę w sali. Pani świetliczanka tymczasem wędrowała po szkole z blisko pięćdziesiątką dzieci (klasa Matiego + pozostałe dzieci ze świetlicy), odprowadzała ich do klasy i wracała z pozostałymi dziećmi na świetlicę. Podobno po drodze nikogo nie gubiła.

Na koniec ustalono, że dzieci mają iść z szatni do klasy same. Byłam tym zachwycona, bo od małego stawiam na samodzielność i nie w smak było mi latanie z pierwszakiem i jego młodszą siostrą po szkole. Niestety to również nie było dobre rozwiązanie, bo ciągłe zmienianie ustaleń spowodowało chaos i… Mati pewnego ranka został w połowie drogi do klasy zawrócony na świetlicę. 9 minut przed dzwonkiem na lekcje. Do dziś nie dowiedziałam się dlaczego.

Brak jasnych reguł powodował chaos i niepotrzebny stres. Zarówno u dziecka, jak i u rodziców.

Odbieranie po lekcjach

Jako jedno z kilkorga dzieci w klasie Mati nie został zapisany na świetlicę. Zgodnie z pierwotnymi ustaleniami i praktyką innych nauczycieli klasa miała po lekcjach przechodzić przez szatnię, skąd rodzice mieli ich odbierać. Reszta klasy miała być zaprowadzana na świetlicę. W praktyce wszystkie dzieci szły na świetlicę, gdzie jednocześnie znajdowało się ich około setki, a znalezienie swojej pociechy bywało nie lada wyzwaniem.

Hałas, który tam panował był trudny do opisania. Jedne dzieci szalały, inne siedziały po kątach albo gdzieś przy stolikach. Zgaszone, przygarbione, z wielkimi oczami i nawiązujące kontakt z nauczycielem dopiero po którymś zawołaniu.

Nie potrafię policzyć ile razy tłumaczyłam mojemu synowi dlaczego został tam porzucony przez nauczycielkę, skoro ja stałam i czekałam na niego w szatni. W końcu odpuściłam. Wbrew panującym zasadom wzięłam przykład z innych matek i porywałam moje dziecko w połowie drogi do świetlicy. Bez informowania o tym nauczyciela, żeby nie słuchać wymówek, że tak nie można. Obłęd. Dzięki tej praktyce odbierałam w końcu uśmiechnięte dziecko. W razie niepowodzenia, po pięciu minutach przebywania na świetlicy, odbierałam skulonego w sobie, wystraszonego pierwszaka.

Mój wątpliwy zachwyt świetlicą podzielali też inni rodzice, którzy robili co mogli, aby ich dzieci przebywały w tych warunkach jak najkrócej.

Wielka szkoła okiem pierwszaka

Jak wspomniałam w poprzednim wpisie, zdecydowałam się zapisać mojego syna do swojej dawnej szkoły. Piękny, nowoczesny budynek, z dobrze wyposażonymi pracowaniami wydawał mi się idealnym miejscem do zdobywania wiedzy.

W oczach mojego pierwszaka szkoła ta była labiryntem korytarzy, po których poruszały się tłumy prawie dorosłych ludzi z wygaszanego właśnie gimnazjum i ostatnich klas podstawówki. Powiedzieć, że mój pierwszak był tym widokiem zestresowany, to jak nie powiedzieć nic. On był jak sparaliżowany ze strachu. Podobnie jak pogrążona w amoku reszta klasy, skupiona tylko na tym, żeby nie stracić z oczu nauczycielki.

Przerażał go też panujący na przerwach hałas. Obecność około 130 uczniów (dwa roczniki po trzy klasy) na jednym korytarzu okazała się być dość mocno stresująca. Tym bardziej, że korytarz został pomniejszony i gigantyczna, przeszklona wnęka na końcu korytarza, w której za moich czasów spędzaliśmy przerwy, została przerobiona na dodatkową salę. Reasumując: korytarz się zmniejszył, a klas przybyło.

Przesadzanie metodą na wszystko

Czarę goryczy w naszym przypadku przelało przesadzanie – ulubiona metoda pracy wychowawczyni mojego syna. Przesadzała całą klasę, bo chciała spróbować jak będzie inaczej, bo nagle zauważyła na czyimś nosie okulary, bo komuś nie pisało pióro, albo dlatego, że jeden z uczniów zasnął na lekcji.

uczen-spi-na-lawce

Powodów do przesadzania było codziennie przynajmniej kilka, a pani zapytana wprost o kryteria stosowane podczas przesadzanie powiedziała, że… stosuje swoje własne i nie może nam ich przedstawić.

Problem w tym, że te metody pracy zaczęły się odbijać na uczniach, a konkretnie na ich zachowaniu.

Jeśli wydaje się Wam, że dzieci nie przejmują się gdy są przesadzane, to jesteście w błędzie. Nie jest to żaden wymysł przewrażliwionej matki. Mój znajomy, nauczyciel z blisko dwudziestoletnim stażem, powiedział wprost, że uczniowie naprawdę bardzo mocno to przeżywają. Szczególnie maluchy. To samo potwierdziła moja dawna polonistka.

Zdanie tych dwóch nauczycieli potwierdzały również obserwacje części rodziców.

Dziewczynki reagowały na przesadzanie histerią, płaczem, a nawet biegunką przed wyjściem do szkoły. Mój syn rano wymiotował, a popołudniu robił się agresywny w stosunku do siostry. Zwyczajne przepychanki między rodzeństwem stały się bójkami niczym z meczu bokserskiego, a wszelkie próby spokojnej rozmowy kończyły się histerią.

Kiedy tuż przed moim wyjściem na wywiadówkę pobił siostrę, byłam wstrząśnięta. Naprawdę zmroziło mnie jednak dopiero na zebraniu, kiedy pani nauczycielka broniła się przed zarzutami rodziców mówiąc: „Mateusz dzisiaj żartował z uśmiechem, że piąty raz go przesadzam”. W tej jednej chwili wszystko stało się dla mnie jasne. Moje grzeczne, posłuszne dziecko nie umiało się sprzeciwić nauczycielowi, ale jakoś odreagować musiało. Padło więc na siostrę.

Co robić kiedy pojawiają się problemy w szkole?

Podstawową zasadą w takiej sytuacji jest rozmowa z nauczycielem. Tak też zrobiłam. Nie zakładałam z góry złej woli wychowawczyni i byłabym skłonna zrzucić wszystko na karb jej braku doświadczenia, byleby się dogadać. Niestety stanęłam oko w oko z Panią Nauczycielką, która była pewna swego i nie dopuszczała innego stanowiska. Pozostała głucha na wielokrotne prośby, żeby dokładnie przemyśleć kto z kim będzie siedział zanim kolejny raz poprzesadza większość klasy.

Argumenty, które przedstawiła nauczycielka w pierwszym miesiącu pierwszej klasy, w tak zwanym „okresie ochronnym” to:

  • Nie mogę Pani obiecać, że nie przesadzę go do końca roku, bo on może chcieć siedzieć z kimś innym, a ławka może się za chwilę rozlecieć. To przecież tylko mebel.
  • Nie mam obowiązku się przed Panią tłumaczyć, bo za moje metody pracy odpowiadam przed dyrektorem, a nie przed rodzicami, ale powiem Pani…
  • To już nie jest przedszkole, gdzie każde dziecko ma podpisane krzesełko i na nim siedzi. To jest szkoła, oni się mają czuć dobrze w całej klasie.
  • To jest szkoła, a nie przedszkole. To jest normalne, że Pani syn będzie zestresowany w różnych sytuacjach. /Tu nie padło ani słowo, że postara mu się to jakoś ułatwić!/

Rozmowa w cztery oczy z Panią Nauczycielką uświadomiła mi, że jej wcale nie obchodzi dobro uczniów. Zależało jej wyłącznie na realizacji własnych założeń i utrzymaniu autorytetu. Również wśród rodziców, których potraktowała jak wyrośnięte dzieci, a nie partnerów do rozmowy.

Tak właśnie wygląda w niektórych klasach kwestia „łagodnego przejścia z zerówki”, okresu ochronnego i adaptacji w szkole. Na podłodze dywan i kącik zabaw, a w praktyce coś, co w dorosłym świecie nazywa się częstym zmienianiem miejsca pracy i podchodzi pod mobbing. Na dodatek okazuje się, że wszystko odbywa się w pełni leganie, bo statut szkoły nie przewiduje ile razy w ciągu roku można przesadzić ucznia (informacja potwierdzona w dyrekcji).

Wiem, że rozsadzanie wyjątkowo rozmownych uczniów, gdy upominanie nie wystarcza, jest dość powszechną praktyką. Czym innym jest codzienne zmienianie miejsca uczniowi, zależnie od humoru nauczyciela.

Częste przesadzanie uczniów, którzy znaleźli się w nowym miejscu, w nowej sytuacji i ciągle jeszcze wymagają pomocy przy wyjmowaniu kredek z piórnika albo znalezieniu odpowiedniej strony w książce to nie jest metoda pracy. To znęcanie się.

Na marginesie dodam jeszcze, że Pani Nauczycielka na zebraniu po dwóch tygodniach szkoły powiedziała do nas, rodziców pierwszaków:

— Proszę państwa, jesteśmy już jedną lekcję do tyłu, ponieważ najpierw Zosi rozsypały się kredki i cała klasa pomagała jej zbierać. Potem z kolei Staś nie umiał znaleźć strony 16, bo nie zna jeszcze cyferek.

W takich momentach mam ochotę zabrać swoje dziecko jak najdalej stamtąd, co też zresztą następnego dnia uczyniłam.

Stres w szkole – kiedy reagować?

Im więcej rozmawiam z rodzicami o tej sprawie, tym częściej docierają do mnie podobne historie z finałem u specjalisty – psychologa, pediatry albo nawet neurologa. Symptomy, które sprawiają, że dzieci lądują u psychologa to niechęć do szkoły, nocne koszmary, poranne wymioty, biegunki, wybuchy agresji, napady lęku, nagłe moczenie nocne, jąkanie się, tiki nerwowe.

W każdej z tych opowieści, które usłyszałam przez ostatni miesiąc, rozwiązaniem okazała się zmiana nauczyciela albo szkoły.

Zdecydowałam się o tym napisać z dwóch powodów:

1. Niepokojące zachowania pojawiają się z opóźnieniem czasowym i niezwykle trudno je powiązać z przyczyną w szkole (czy przedszkolu).

Kiedy Gabi zmieniła rok temu przedszkole, mniej więcej po 2–3 tygodniach pojawiły się u niej niekontrolowane wybuchy złości. Ciocie z przedszkola informowały nas, że podczas leżakowania krzyczy, kopie i rzuca leżakami. Równocześnie uspakajały nas, że ich zdaniem to po prostu jest silna reakcja na zmianę. W ten sposób dawała upust napięciu, które w sobie kumulowała przez cały dzień, a po każdym takim napadzie szału wracała do normy. Zaufałam im i po jakimś tygodniu albo dwóch wszystko rzeczywiście ucichło.

To ciocie w przedszkolu uświadomiły mi, że problemy związane z adaptacją w nowym miejscu nie muszą się pojawiać na samym początku. Czasami rodzic zauważa zmianę dopiero po kilku tygodniach albo po 2 miesiącach. Dzięki temu byłam wyczulona przez dłuższy czas i od razu zauważyłam niepokojące symptomy.

2. Wśród rodziców nadal pokutuje przekonanie, że surowy nauczyciel i stres w szkole są dobre, bo hartują dziecko.

To bzdura! Wielu rodziców przymyka oko na problemy albo je bagatelizuje, mówiąc, że dziecko musi się uodpornić na stres. W ten sposób dziecko traci poczucie bezpieczeństwa i zaufanie. Nie ma nikogo, komu mogłoby się zwierzyć i poprosić o pomoc.

To prawda, że krótkotrwały, umiarkowany stres może nauczyć dziecko radzenia sobie z problemami, zachęca je do podejmowania wyzwań i w razie powodzenia wpływa pozytywnie na jego samoocenę.

W przypadku kiedy nauczyciel regularnie krzyczy na uczniów albo dziecko jest prześladowane przez swoich kolegów z klasy, mamy do czynienia ze stresem, który odbija się negatywnie na dziecku. Długotrwały stres nie uczy go niczego ani nie hartuje. Powoduje za to zmianę zachowania, brak wiary we własne siły, a nawet problemy zdrowotne. (Więcej na ten temat: Reakcja na stres u dziecka)

W takiej sytuacji należy działać – rozmawiać z nauczycielem, interweniować u dyrektora, a jeśli to nie pomoże, to przenieść dziecko do innej klasy lub szkoły.

szkolny-korytarz-uczniowie-biegna

Daj dziecku szansę, żeby polubiło szkołę

Jak już wspomniałam, przepisaliśmy Matiego do innej szkoły, w której błyskawicznie się odnalazł. Szybka interwencja z naszej strony sprawiła, że jego zachowanie uległo natychmiastowej poprawie.

Znowu jest szczęśliwym, radosnym chłopcem. Chętnie opowiada o szkole, o tym czego się nauczył na lekcjach i jakich ma fajnych nauczycieli. Popołudniami śpiewa piosenki albo powtarza wierszyki, których się uczy na ślubowanie. Widząc to utwierdzam się w przekonaniu, że podjęliśmy słuszną decyzję.

Z podziwem patrzę na metody stosowane przez nauczycielki, aby zdyscyplinować niesfornych uczniów. Uczę się od nich w jaki sposób budować relacje z dziećmi, równocześnie je motywując albo upominając.

Ze wzruszeniem patrzyłam jak mój syn chyba pierwszy raz w życiu z własnej woli rysował laurkę dla swojej kochanej pani z okazji Dnia Nauczyciela. A kiedy opowiadając o szkolnej wycieczce pomylił się i powiedział o swojej nauczycielce „ciocia” to zrozumiałam, że czuje się tam tak samo dobrze jak w swoim ukochanym przedszkolu.

Tego samego życzę Waszym dzieciom.

Zobacz też:

Reakcja na stres u dziecka

Jak łagodzić stres u dziecka?

Szkoła XXI wieku  okiem mamy pierwszaka 

Czy ten artykuł był pomocny?

Przepraszamy.

Jak możemy poprawić artykuł?

Dziękujemy za przesłanie opinii.