Remont jako nowa forma terapii małżeńskiej

remont w domu

Przeczytałam niedawno na jednym z moich ulubionych blogów, że remont w domu to doskonały sposób na podniesienie temperatury w wieloletnim związku. W naszym przypadku wspólne remontowanie mieszkania okazuje się… czasem wyciszenia, spokojnego docierania się i nauką pokojowego rozwiązywania ciągle pojawiających się konfliktów. Remont to taka nasza nowa forma terapii małżeńskiej.

Historia wspólnego remontowania zaczęła się w naszym małżeństwie jeszcze przed ślubem, gdy urządzaliśmy mieszkanie w którym mieliśmy zamiar mieszkać już jako małżeństwo. Pierwszym testem mojej wyrozumiałości był niezrozumiały dla mnie opór ze strony TT. Niby chciał, cieszył się, pieniądze na panele czy flizy wydawał chętnie, ale gdy przychodziło do zrobienia czegoś własnymi rękami, to zmieniał się w kogoś zupełnie innego. Ciągle się spóźniał, nie potrafił dopilnować robotników i olewał „szczegóły” takie jak kabel od internetu wędrujący przez całe nasze mieszkanie środkiem podłogi, a nie jak to było w planie w listwie przy podłodze. Nawet przeciekającą rurę ignorował do czasu gdy nie zalała nam pół kuchni.

Remont pierwszy czyli jestem mistrzynią motywacji

Zahartowana w nieustannym motywowaniu TT do aktywnego udziału w remoncie, ze wszystkich sił starałam się go nie krytykować. Nawet wtedy, gdy wychodząc z mieszkania ubił kawałek świeżo wymalowanej ściany w przedpokoju. Nawet wtedy ucałowałam go czule na do widzenia i jak tylko wsiadł do windy zabrałam się za naprawianie szkód, o których usłyszał dopiero po miesiącu (!), gdy nagle pochwalił moją decoupage’ową dekorację przy wyjściu. Serio, zauważył ją dopiero po miesiącu.

Widząc odwrotnie proporcjonalną zależność między chwaleniem jego wysiłków podczas tapetowania a prawdopodobieństwem, że będę musiała sama walczyć z bąblami na tapecie, chwaliłam go jak oszalała. Byłam kompletnie ślepa na wszelkie niedociągnięcia i głucha jak pień na jego narzekanie i marudzenie. W wychwalaniu talentu do kładzenia tapety byłam tak przekonująca, że do dziś uważam, że jest to najlepiej na świecie położna tapeta i nigdy w życiu jej nie zedrę. Na marginesie tylko dodam, że jest to tapeta winylowa i tak naprawdę, to musiałabym się nieźle postarać, żeby ją zedrzeć i wcale mi się do tego nie spieszy.

Remont drugi czyli pilnujemy robotników

Kolejny remont miał miejsce rok później, gdy podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do naszego obecnego mieszkania. TT skuwał wtedy z nieskrywaną niechęcią flizy, a ja w mocno już zaawansowanej ciąży, stałam w przejściu i nadstawiałam brzuch w nadziei, że jak się Mati w życiu płodowym osłucha takich odgłosów, to będzie urodzonym budowlańcem.

Nauczona doświadczeniem i totalną ignorancją mojego męża w kwestii pilnowania robotników, nieustraszenie pilnowałam „fachowców” montujących nam drzwi. Bite 8 godzin. Cóż, wyboru wielkiego nie miałam, bo ekipa od drzwi była naprawdę nieprzewidywalna – obróbka wokół drzwi pozostawiała wiele do życzenia, a zafoliowane ościeżnice przykryte grubą warstwą gipsu, a raczej peto-gipsem, do którego nie omieszkali wrzucić kilka niedopałków były początkiem ich twórczości. Po tym jak wstawili nam drzwi wejściowe do mieszkania, a mój mąż podpisał ich odbiór bez cienia zastrzeżeń, postanowiłam nie ruszać się z miejsca przy montowaniu drzwi wewnątrz mieszkania.

Całe szczęście, że pozostałe prace zleciliśmy innej ekipie, którą można było zostawić bez nadzoru na cały tydzień i wrócić prawie na gotowe. Niebywałe, ale tacy robotnicy też w naszym kraju jeszcze istnieją.


serce do remontu

Ostatni remont czyli wreszcie się dogadaliśmy

Po pięciu latach małżeństwa, dwóch przeprowadzkach, trzech remontach i zabawie w budowanie własnego domu muszę stwierdzić, że mój mąż wreszcie dojrzał do roli pomocnika przy remoncie. Zdecydowanie stał się bardziej aktywny. Z człowieka przyssanego do swojego biurka, klawiatury oraz swojej ukochanej strony internetowej przepoczwarzył się w nieustraszonego operatora wałka malarskiego. Po ponad pięciu latach małżeństwa mogę wreszcie stwierdzić, że poza dziećmi coś nam się jeszcze razem udaje ;)

Kluczem do sukcesu jest oczywiście dobry podział pracy. Warunkiem koniecznym do przezwyciężenia mężowskiej niechęci do malowania ścian jest bezpardonowe przejście do działania. Szkoda tylko, że odkrycie tego to efekt dwóch lat namawiania go na remont, ale cóż…ważne, wreszcie na to wpadłam!

Teraz tylko przychodzę i mówię:

– Kochanie, chciałabym żebyś pojechał ze mną kupić farbę.
– A wiesz już jaki kolor? Bo ja nie będę latał po całym sklepie i czekał aż Ty się zastanowisz…
– Spoko, wiem doskonale…. (tu wstawiam kolor, najlepiej beż lub szary, bo TT i tak nie zna się na kolorach i w sklepie wmówię mu nawet to, że butelkowa zieleń to też odcień beżu)

Farba już kupiona, a więc czas na przygotowanie pokoju do malowania.

Zabieram się więc za porządki, przekładanie szpargałów, klamotów i gdzieś tam mimochodem rzucam, że przy takim remoncie można znaleźć wiele dawno zaginionych rzeczy. Za szafką, pod łóżkiem czy w zagraconym od dawna pawlaczu kryją się prawdziwe skarby. Zwabiony mąż podnosi się natychmiastowo od komputera, porzuca swoją niezwykle ważną robotę i wyrusza na poszukiwanie „zeszytu szachowego”.

[Zeszyt szachowy to zwykły brulion z notatkami TT z zajęć szachowych na które uczęszczał w młodości. Zeszyt zaginął, a TT szuka go zwykle przy okazji porządków świątecznych powtarzając, że jak nie teraz, to przy przeprowadzce do domu może się znajdzie.]

Niestety czasami aktywność męża zaczyna zmierzać niebezpiecznie w kierunku przeglądania jego skarbów: kaset zespołu Metallica, kolorowych karteczek zbieranych w dzieciństwie i tym podobnych śmieci. Wtedy do akcji wkraczam ja! Oświadczam, że Tofik absolutnie w tej chwili potrzebuje wyjść na spacer i… już ich nie ma. Gdy TT i Tofik wracają, dobrodusznie pozwalam mu wrócić do pracy (skoro i tak nie ma z niego pożytku i tylko opóźnia przygotowania), to niech wróci do pracy, a ja zajmę się resztą.

Malowanie ścian czyli nowa pasja mojego męża

Etap malowania zaczynam od oklejania okien i listwy przy podłodze w czasie gdy TT szwęda się jakby bez celu mimochodem robiąc śniadanie, szukając podkoszulka na zmarnowanie podczas malowania albo przynosząc sprzęt i farbę w piwnicy. Na koniec, gdy jego marudzenie zaczyna mi działać na nerwy, a czas depcze nam po piętach, przydzielam mu niezwykle ważne zadanie przyklejania taśmy malarskiej pod sufitem. Muszę przyznać, że wychodzi mu to naprawdę dobrze, a do tego nie muszę słuchać biadolenia, że jak przykleję krzywo, to będzie to widział za każdym razem jak wejdzie do pokoju, bo jego matematyczne oko to istna poziomica!

Gdy już wszystko gotowe, chwytam za mój ulubiony mały pędzelek i maluję kąty, fragmenty ściany przy samym oknie, wokół kontaktów i tuż przy podłodze. Resztę zostawiam mojemu nieustraszonemu władcy wałka, który nagle tryska energią i dobrym humorem.

Malowanie idzie nam błyskawicznie, a podczas tych kilku godzin wspólnego oddawania się czysto fizycznej robocie snujemy filozoficzne dysputy, słuchamy muzyki klasycznej i naprawdę świetnie się przy tym bawimy.

Malowanie pokoju szło nam dzisiaj tak świetnie, że przez pół dnia musiałam odwodzić mojego męża od pomysłu własnoręcznego malowania wszystkich ścian i sufitów w naszym nowym domu. Słysząc o tym pomyśle po raz pierwszy prawie spanikowałam. Na szczęście do etapu malowania ścian w domu mamy jeszcze sporo czasu i jest szansa, że entuzjazm malarski, jaki go ogarnął z czasem minie, chociaż dzisiaj rano znowu coś o tym przebąkiwał…

Czy ten artykuł był pomocny?

Przepraszamy.

Jak możemy poprawić artykuł?

Dziękujemy za przesłanie opinii.